Ta książka wyszła w oryginale w 2011 roku, dwa lata po uwięzieniu i skazaniu Asi Bibi. Do dzisiaj nic się nie zmieniło. Bibi z wyrokiem śmierci czeka w pakistańskim więzieniu, dla jej bezpieczeństwa siedzi w izolatce bez okien, bez toalety, bez spacerów. Gdyby nie to, że mówili o niej najważniejsi tego świata, z papieżem na czele, dawno by nie żyła. Wszystko przez to, że jako chrześcijanka napiła się wody ze studni, z której korzystały muzułmanki. Została oskarżona i skazana za bluźnierstwo także przez to, że zapytała „co dla ludzi zrobił Mahomet?” Nie jest łatwo czytać tę książkę, napisaną prostym, chwilami męczącym językiem. Choć dzięki temu jest ona autentyczna. Pomijam kwestie religijno-prawne, w Pakistanie mimo wszystko nie obowiązuje wprost prawo szariatu. „Bluźnierstwo” jest niesamowitym świadectwem głębokiej, choć bardzo prostej wiary w Boga.
Dokładnie jak w tytule: „Nadciąga noc” Antoniego Shadida to reportaż doskonały. Definicja gatunku. Nic dziwnego, że dostał Pulitzera. Powinien dostać Nobla. Anthony Shadid jest amerykańskim dziennikarzem pochodzenia libańskiego. Doskonale osadzony w języku arabskim i kulturze islamu obserwował na miejscu ostatnie dni przed amerykańską inwazją na imperium Saddama Husajna, okupację Iraku i pierwsze rebelie. „Nadciąga noc” kończy się epilogiem z dnia wyborów w 2005 roku. To nie jest reportaż jaki dzisiaj króluje w mediach i na księgarskich regałach. To coś wyjątkowego. Na ponad 500 stronach znajdziemy wszystko, co jest najważniejsze w tym gatunku: emocje, fakty, ducha tamtego czasu i miejsca. Shadid nie idzie na łatwą pokusę przedstawiania własnych emocji, jest jak najdalej od oceniania i tanich komentarzy. Pokazuje świat takim, jakim go widzą ludzie wokół. Koszmar terroru Saddama i beznadzieja okupacji, wszechobecny strach i rozpacz. Wszystko jest ghamid – niejasne. Bagdad który pamięta czasy świetności musi znowu stawić czoła wyzwaniu. Amerykańskiej inwazji Irakijczycy przyglądali się z zaciekawieniem, wielu pokładało w niej olbrzymie nadzieje. Rozumieli, że po krwawym stłumieniu kurdyjskich powstań tylko ktoś z zewnątrz może ich uwolnić od tyrana mordującego własny naród setkami i tysiącami. Elitarne wojsko Saddama nawet nie broniło Bagdadu – rozpierzchło się w kilka godzin. Pierwsze dni i…
Jestem w kropce: Konrad Piskała wie o Afryce bardzo dużo, pisać lubi, kontakt z ludźmi – czyli serce dziennikarskiej roboty – nawiązuje błyskawicznie, a mimo to mam potworny niedosyt. Mało tego, mam cholerny żal, że posiadając wszystko co potrzebne do napisania książki genialnej, napisał „Dryland”. Reportaż jest gatunkiem, który pokazuje to, czego nie widać na powierzchni. Reportażysta ma skalpel i rozcina bez znieczulenia żeby pokazać światu COŚ. Piskała pokazał świetnie jak się zbiera materiał na doskonały reportaż, tylko zamiast go napisać – pochwalił się, że mógłby to zrobić. Przyznaję się, że już po pierwszych stronach miałem ochotę rzucić „Dryland” w kąt. Tak grafomańskiego stylu naprawdę nie jestem w stanie znieść. Dam Wam próbkę, żebyście wiedzieli co ewentualnie Was czeka, bo mimo wszystko warto się dać trochę sponiewierać: Patrzę na słońce, które powoli zagarnia coraz więcej przestrzeni. Przesunęło się z podwórza na próg, wskoczyło na ławę i grzeje się na moich kolanach. Dwóch funkcjonariuszy jeszcze godzinę temu siedziało na wprost nas, ale pożeglowali w kierunku przeciwległej ściany. Nie widziałem, aby przesuwali swoje krzesła. Po prostu byli w szczególny sposób zsynchronizowani ze słońcem. To boli, prawda? Mimo wszystko, zagryzłem zęby i dotarłem do końca książki. Nie jest to arcydzieło, nie jest to…
Wszyscy słyszeli o Tutsi i Hutu, kilkutygodniowej masakrze która kosztowała życie co najmniej miliona ludzi. Ale tak po prawdzie, kto wie gdzie jest Rwanda i co tam chodziło? Ksiądz Vito Misuraca, Włoch, prowadził sierociniec w Kigali, gdzie opiekował się trzydziestoma dzieciakami. Kiedy zaczęło się piekło, cudem uciekł z nimi do Nyanza, ale wtedy już miał kilkuset podopiecznych. Widział to wszystko na własne oczy, ale i z relacji przybywających lawinowo dzieci. Nie jest łatwo czytać jego „Dziennik z piekła”. Wydaje się chaotyczny, ale przez to prawdziwy: bo tam panem życia i śmierci był chaos. Ludzie mordowali się chińskimi maczetami, młotkami, kijami. Bez powodu, bez rozkazu. Najpierw zabijali ludzi z plemienia Tutsi, potem zabijali Hutu, którzy mieli żony z plemienia Tutsi, a następnie tych, którzy urodzili się w południowej części i nie akceptowali programu eksterminacji. Teraz nie pozostaje im nic innego, jak tylko zabijać się między sobą, aby zgromadzić bogactwa tylko po jednej stronie. Społeczność międzynarodowa nie zareagowała.
Jakim cudem banda świrów z nożami w zębach była w stanie stworzyć i prowadzić kilka lat twór, który – oprócz waluty i może uznania międzynarodowego – spełniał wszystkie przesłanki, by nazywać go państwem? Nienawidzony nie tylko przez państwa niesunnickie, przez potęgi światowe i wszystkich sąsiadów, ale i przez organizacje takie jak Al-Kaida, Hamas, Hezbollah, rozrastał się, zbudował struktury, był jak nowotwór. Był, albo i wciąż jest: mimo porażek w wojnie naziemnej, wciąż ma karnych żołnierzy na całym świecie. Oni czekają na sygnał, by mordować. Samuel Laurent miał doskonałych informatorów: byłych członków Państwa Islamskiego, nie bojowników, ale ludzi decyzyjnych, którzy albo uciekli przerażeni tym co robią, albo aktywnych islamistów, którzy mówili mu tyle, ile mogli. Bo wbrew pozorom Daesh bardzo zależy na opinii międzynarodowej. Opinii ludzi, którzy oferują raj. Albo piekło. „Kalifat terroru” nie jest łatwą książką, bo to nie jest reportaż, tylko próba usystematyzowania wiedzy na temat struktury Państwa Islamskiego. Próba odpowiedzi na pytanie, jakim cudem Al-Baghdadi doprowadził swój obłędny plan do takich rozmiarów. Mówiąc językiem Laurenta: „proklamowany 27 czerwca 2014 roku kalifat przypomina potwornego noworodka spragnionego ludzkiego mięsa”, ale ten demon ma także prawie perfekcyjną organizację. Wiele w Państwie Islamskim może budzić nasz wstręt, jednak zarządzanie finansami publicznymi jest…
Polityka na najwyższym szczeblu nigdy nie jest jednoznaczna. Doprowadzenie do upadku zbrodniczego reżimu Saddama Husajna to z całą pewnością dobry uczynek. Masowe mordy Kurdów i szyitów, używanie broni chemicznej i biologicznej – to się skończyło. I dobrze. Problem, albo może raczej – ogromnie interesująca sprawa – w tym, dlaczego tak naprawdę Amerykanie, Brytyjczycy, Polacy i Australijczycy zdecydowali się na inwazję. Druga kwestia, na ile powstanie Państwa Islamskiego było możliwe dzięki świetnie wyszkolonym dowódcom reżimu Husajna, którzy uniknęli odpowiedzialności i wrócili na arenę jeszcze silniejsi. O tym kiedy indziej można podyskutować, a o pierwszej kwestii traktuje świetna książka Erica Laurenta „Wojna w Iraku. Ukryte motywy konfliktu”, która ukazała się na rynku na kilka miesięcy przed inwazją. Autor, francuski dziennikarz, zaczyna swą opowieść od… II Wojny Światowej. Jego zdaniem trudno będzie zrozumieć motywy konfliktu bez zrozumienia amerykańskiego punktu widzenia, którego symbolami są według niego firmy Ford i General Motors. Oba koncerny przed wojną i w jej trakcie produkowały pod swoimi szyldami broń zarówno dla Hitlera, jak i dla Amerykanów. Mało tego, po wojnie obie firmy zażądały (skutecznie!) od rządu amerykańskiego odszkodowań za straty poniesione w ich zakładach w krajach Osi z powodu alianckich bombardowań. Laurent chce w ten sposób przekonać nas, że…
Polską racją stanu jest używanie określenia „niemieckie, nazistowskie obozy koncentracyjne”. Argumentem koronnym jest to, że choć nie wszyscy Niemcy byli nazistami, to jednak Hitler i jego poplecznicy doszli do władzy w demokratycznych wyborach. Jak jednak nazwać obozy koncentracyjne, które były w Polsce po wojnie? Polskie? Komunistyczne? Po upadku Trzeciej Rzeszy większość niemieckich obozów trafiła w radzieckie ręce praktycznie bez uszczerbku i od razu zostały zaadaptowane do nowych realiów. Żydów i Polaków zamienili Niemcy, Ślązacy, Ukraińcy i wrogowie nowego systemu. Nie były to przypadki jednostkowe, takich obozów było ponad dwieście, od Oświęcimia do podbydgoskich Potulic. Warunki w powojennych obozach były co najmniej równie trudne jak w czasie wojny. Więźniowie umierali z głodu, tortur, chorób. Symbolem tych obozów jest na pewno Salomon Morel, żydowski szef jednego z obozów, który witał nowe transporty stałym tekstem: „Wy hitlerowskie kurwy, Oświęcim to było przedszkole w porównaniu z moim sanatorium”. Znana jest historia jednego z więźniów, Ernsta Zuga: Był przydzielony do komanda, które codziennie zabierało świeże trupy z baraku, ładowało na wóz i wiozło do lasu zakopać. Ciągnęli ten wóz jak konie. Potem kopali groby, wrzucali zwłoki do ziemi i zanim przysypywali niegaszonym wapnem, odcinali ostrymi kamieniami pośladki. Załoga z biało czerwonymi opaskami na ramionach nie…
Znowu wlazłem w piekło. Od lat czytam o obozach koncentracyjnych, pracy, zagłady i próbuję zrozumieć, jak to było możliwe. Wciąż nie wiem. Autobiograficzna opowieść Anji Lundholm „Wrota piekieł. Ravensbruck” mi nie pomogła. Pogłębiła jedynie rozpaczliwe zadziwienie, jakiego rodzaju gatunkiem zwierząt byli ci, którzy te miejsca stworzyli. Ravensbruck był obozem specyficznym z dwóch względów: był to największy i jedyny na terenie Niemiec obóz dla kobiet, a do tego był miejscem najokrutniejszych eksperymentów medycznych w historii faszyzmu. Niektóre źródła mówią, że zginęło tam nawet ponad 90 tysięcy kobiet. Te które przeżyły, jak Anja Lundholm zwykle borykały się z niepełnosprawnością fizyczną i głębokimi ranami psychicznymi. Z namiotu wyczołguje się jakaś postać z warszawskiego transportu. Przesuwa się kawałek od wyjścia i opiera plecami o krzyżulec. Długie splątane włosy – kiedyś chyba blond, teraz szare i sztywne z brudu – zwisają jej do ramion. Trzyma coś w wychudzonych rękach, nie można rozpoznać, co to jest. Powoli, z namysłem podnosi głowę, spogląda na nas, jak zbieramy się do wyjścia po kocioł z zupą, kłania się i z rozjaśnioną twarzą pokazuje nam tobołek. To kościotrup niemowlęcia. Potężna czaszka z miniaturową buzią. Kobieta uśmiecha się nadal, mówi coś po polsku, czego nie rozumiemy, zresztą trzask płachty namiotowej zagłusza…
Dzisiaj Europejczykom wydaje się, że o wojnach wiedzą wszystko: oglądają je przecież codziennie na swoich wielkich telewizorach z bardzo mądrymi tłumaczeniami wybitnych ekspertów. Taki też był Daniel Rye, dwudziestokilkulatek z Danii, który koniecznie chciał być fotografem i przeżyć przygodę życia. Spakował plecak i pojechał pierwszy raz w swoim życiu na Bliski Wschód bez znajomości realiów, języka, bez miejscowego opiekuna. Przeszedł granicę turecko-syryjską. Został aresztowany przez ISIS. W niewoli spędził 398 dni. „Zakładnik ISIS” świetnej dziennikarki i pisarki Puk Damsgard opowiada historię niewoli i uwolnienia Daniela. Jedno trzeba zastrzec na początku: jest to świetnie, rewelacyjnie napisana i przetłumaczona książka. Czyta się ją jednym tchem. Ale jej walory literackie to oczywiście tylko tło. Najważniejsza jest historia Daniela. Był on przetrzymywany przez bojowników w kilku miejscach. Oczywiście był torturowany i upokarzany do tego stopnia, że po nieudanej ucieczce targnął się na własne życie. Porywacze zażądali olbrzymiego okupu, które rodzina zbierała długi czas w tajemnicy, bo duński rząd odmawia negocjowania z porywaczami, a oni sami naciskali na dyskrecję. Daniel był więziony z innymi obcokrajowcami, głównie dziennikarzami i pracownikami organizacji pozarządowych. Większość z nich została wykupiona, ale Amerykanie i Brytyjczycy zostali zamordowani (jak przyjaciel Daniela – James Foley). Ich katami i nadzorcami byli również obcokrajowcy,…
Generał August Fieldorf „Nil” to jeden z największych bohaterów wojny. Twórca i szef dywersji Komendy Głównej AK po wojnie uznał przegraną. Ujawnił się. Został zatrzymany. W tajnym procesie w 1952 roku został skazany na karę śmierci, którą rok później wykonano. Już po kilku latach, jeszcze za czasów najczerwieńszej komuny wydało się, że został po prostu zamordowany sądowo: sfałszowano dokumenty, torturowano zarówno oskarżonego jak i świadków. Generał „Nil” zginął, bo żydokomuna (wśród prokuratorów i sędziów każdego szczebla wokół tej sprawy był chyba tylko jeden człowiek pochodzenia nie-żydowskiego) chciała za wszelką cenę udowodnić, że Armia Krajowa współpracowała z Niemcami. Trudno pisać więcej. To trzeba przeczytać, choć dostęp do książki Stanisława Marata i Jacka Snopkiewicza może być dziś niełatwy. „Zbrodnia. Sprawa generała Fieldorfa – Nila” to w rzeczywistości suchy zbiór dokumentów sądowych: zeznania świadków, przesłuchania generała, pisma w sprawie. I ten chłód robi największe wrażenie. Cześć i chwała Bohaterowi! Na FB wrzuciłem notkę: Pojutrze będzie 65 rocznica odrzucenia przez Radę Państwa próśb o ułaskawienie generała „Nila”. 24 lutego – 65 rocznica jego egzekucji. Po zaledwie czterech latach wyszło na jaw, że była to zbrodnia sądowa za którą nikt nie poniósł odpowiedzialności. Dzisiaj kiedy toczy się tak burzliwa, wręcz globalna dyskusja o relacjach polsko-żydowskich…