Chaotycznie czytam powieści Tess Gerritsen. Tym razem sięgnąłem po „The Surgeon”, pierwszą, w której pojawia się nasza soczysta bohaterka, pani detektyw Jane Rizzolli. W Bostonie ginie kilka kobiet. Są znajdowane we własnych sypialniach, z przywiązanymi do łóżek rękoma i nogami. Mają fachowo rozcięte podbrzusze i wycięte macice, które sprawca zabiera ze sobą. To wszystko dzieje się, kiedy ofiary jeszcze żyją. Po swoistej operacji sprawca jednym głębokim cięciem otwiera im gardła. W toku śledztwa okazuje się, że tajemniczym ogniwem łączącym wszystkie ofiary jest fakt, że jakiś czas wcześniej były zgwałcone. Podczas rutynowych działań na scenę wchodzi doktor Catherine Cordell, której przeżycia rozbijają wszystkie dotychczasowe hipotezy. Cordell kilka lat wcześniej, w innym mieście, prawie została zamordowana w ten sam sposób. Została przywiązana do łóżka przez kolegę, też lekarza, zgwałcona. Nie została jednak poddana „operacji” ani zamordowana, bo cudem udało jej się oswobodzić jedną rękę i sięgnąć pod łóżko po pistolet. Zatrzeliła sprawcę. Jego autopsja nie budzi wątpliwości: był martwy i na pewno nie jest zabija teraz, w Bostonie. Więc kto poluje na zgwałcone kobiety? Fanom Gerritsen tej powieści polecać nie trzeba. Gdyby jednak ktoś się zastanawiał, to powiem krótko: w „The Surgeon” jest wszystko, do czego amerykańska autorka nas przyzwyczaiła. Jest oryginalny…
No cóż, to nie kwestia wieku, ale ciekawość zabrała mnie w podróż z książką doktora Erica H. Bravermana „Younger (thinner) You Diet”. Na dietę jegomościa się nie zdecyduję, ale jego twierdzenia otworzyły mi oczy na prostą zależność zawartą w podtytule książki: „How understanding your brain chemistry can help you lose weight, reverse aging, and fight disease”. Braverman twierdzi, że liczenie kalorii to zbędne komplikowanie spraw prostych: wszystko jest w mózgu. Możemy pochłaniać olbrzymie ilości jedzenia i nie tyć, lub przyswajać wyłącznie kiełki i nie tracić ani grama masy. Nasz dietetyczny magik podaje sporo dowodów na to, że możemy w prosty sposób manipulować własnym mózgiem żeby stać się szczupłym, młodszym i szczęśliwszym. Podejrzanie brzmi, ale mnie przekonał. Najważniejszymi mechanizmami naszego ciała, w tym także przetwarzaniem tego co jemy na energię, masę itp, steruje mózg. A konkretniej cztery kwasy, które są kluczowe dla działania naszego organizmu. Dopamina odpowiada za moc mózgu, jego potencjał elektryczny – tak, elektryczny, bo przecież informacje komórkowe są magazynowane i przenoszone w postaci impulsów elektrycznych. Dopamina jest więc odpowiedzialna za metabolizm. Jej niski poziom sprawia, że nie czujemy się „pełni” po posiłku, nie czujemy satysfakcji z jedzenia. Autor twierdzi, że możemy podnieść poziom dopaminy jedząc np. jajka, serek…
Kim jest autor „Altar of bones”, widniejący na okładce pod nazwiskiem Philip Carter, to jedna z najbardziej strzeżonych tajemnic wydawnictwa Simon & Schuster. Wiadomo, że to pseudonim jednego z najbardziej popularnych dzisiaj pisarzy. Krytycy spekulują, że to może być Harlan Coban lub Stephen King. Mi bardziej wygląda na Dana Browna. Jakby nie było, „Altar of bones” to kwintesencja tego, co w literaturze konspiracyjnej najlepsze. Jedyne co trochę mi przeszkadza, to ewidentnie zbyt duża radość autora w widowiskowych pościgach i strzelaninach, ale cóż. Zoe Dmitroff na co dzień zajmuje się pomaganiem ofiarom przemocy domowej. Nie utrzymuje kontaktu z matką, która jest głową rosyjskiej mafii w Stanach Zjednoczonych. Pewnego dnia zostaje znaleziona zamordowana kobieta, wyglądająca na bezdomną. Głęboko w gardle ma kartkę z adresem Zoe, a ostatnie słowa jakie słyszą przypadkowi przechodnie próbujący ją reanimować dotyczą ołtarza kości. Zoe szybko odkrywa, że ofiara to jej babcia, którą uważała od wielu lat za zmarłą. Morderca atakuje także Zoe, jednak udaje jej się ujść z życiem. W skrzynce na listy znajduje przesyłkę od babci. Dowiaduje się z niej, że została nową Strażniczką ołtarza. List jest przepełniony zagadkami, które Zoe musi rozwiązać, żeby spełnić swoje nowe obowiązki. Ołtarz kości jest w rzeczywistości miejscem schowanym głęboko…
Wiadomo wszem i wobec, że uwielbiam Tess Gerritsen. Uważam, że to dzisiaj najlepsza na świecie autorka powieści kryminalnych, które zdecydowanie wykraczają poza coś, co z kryminałem kojarzyło się od zawsze. Autorka miewa słabsze momenty, ale „Body double” jest powieścią doskonałą. Oczywiście w swojej kategorii. „Body double” to wydana w 2004 roku powieść będąca częścią serii o pani detektyw Jane Rizzoli i doktor Maurze Isles. Tym razem Jane będąca w bardzo zaawansowanej ciąży jest tłem dla opowieści, której główną bohaterką jest dr Maura. Gerritsen zwykle stroni od widowiskowych fajerwerków skupiając się na emocjonalnej, medycznej i – że tak powiem – filozoficznej stronie wydarzeń. Tym razem jest inaczej. Dużo inaczej. Powieść zaczyna się od powrotu dr Maury z Paryża. Kiedy przylatuje do domu, do Bostonu, na lotnisku nie może znaleźć bagażu. Musi składać reklamację, czas się dłuży. Wreszcie kiedy dojeżdża do domu, widzi całą okolicę zablokowaną przez policję i tłumy gapiów-sąsiadów. Wszyscy patrzą na nią bardzo uważnie, z niedowierzaniem. Policjant prowadzi ją prosto do jej domu, gdzie Jane Rizzoli wypytuje ją o różne szczegóły, jakby chciała się upewnić, że rozmawia z tym, na kogo rozmówca wygląda. Wreszcie przyjaciółka odkrywa karty: przed domem Maury znaleziono samochód. Za kierownicą siedziała kobieta z kulą w…
Tess Gerritsen jest wciąż na mojej top liście. Tym razem połknąłem jej przedostatnią powieść, wydaną w 2012 roku „Last to die” (w Polsce wyszło pod tytułem „Ostatni, który umrze”). Nie powiem, to kawał przyzwoitej prozy, ale… Gerritsen przyzwyczaiła mnie do pewnego, solidnego poziomu pisarskiego. Tej powieści warsztatowo niczego nie brakuje. Od Amerykanki wymagam jednak czegoś więcej ? zaskoczenia, które zwala z nóg. Tym razem pisarka próbowała i jeśli chodzi o mnie, chybiła. Osią powieści jest trzech nastolatków. Teddy, Will i Claire nie są tacy jak inni rówieśnicy. Łączy ich niezwykłe doświadczenie: dwa lata wcześniej stracili rodziców. Zostali zamordowani na luksusowym jachcie, zastrzeleni w Londynie, zginęli wskutek wybuchu bomby w samolocie. Cudem przeżyli. Teraz wszyscy troje tracą rodziny zastępcze, które również są zamordowane. I drugi raz cudem przeżywają. Trafiają do szkoły-fortecy prowadzonej przez znany już z powieści Gerritsen Mephisto Club. Tylko detektyw Jane Rizzoli i jej przyjaciółka Maura Isles wierzą, że losy trójki dzieci to nie tylko koszmarny zbieg okoliczności. Rzecz jasna, nie mylą się. Przeczytać można. Wrócić do tego po latach, niekoniecznie.
Czyżbyśmy byli świadkami początku upadku największego oszustwa współczesnej medycyny? Wszystko na to wskazuje. James Davies, brytyjski psychoanalityk pracujący m.in. dla NHS (odpowiednik polskiego NFZ) poświęcił mnóstwo czasu i pracy żeby metodycznie obnażyć dzisiejszą psychiatrię. Zrobił to na tyle skutecznie, że mnie przekonał. Polskiego czytelnika nie przekona, bo… wydana ponad rok temu książka nie została jeszcze przetłumaczona na język polski. Przypadek, czy efekt „spisku” środowiska psychiatrów zrośniętych z przemysłem farmakologicznym? W każdym razie skoro „Cracked” nie można jak na razie przeczytać po polsku, będę wyjątkowo obficie cytował Daviesa, żeby każdy mógł sobie wyrobić własne zdanie. Zacznijmy od podstaw. To to znaczy „choroba psychiczna”? Odpowiedź jest banalna, choć mimo wszystko zaskakująca. Choroba w normalnym znaczeniu oznacza jakąś wadę organizmu: obiektywną, mierzalną. W psychiatrii choroba oznacza ujawnienie u pacjenta pięciu symptomów odpowiadających za chorobę opisaną w DSM lub ICD (amerykańska i europejska lista chorób psychicznych). Kiedy tworzono w USA pierwsze wydanie DSM, lista liczyła 106 chorób. Dzisiaj liczy 374. Tyle nowych chorób powstało lub zostało wyodrębnionych? Skądże. Po prostu zespół przygotowujący listę zwyczajnie głosuje, czy coś jest chorobą, czy nie. W taki sposób najpierw homoseksualizm był na liście, a potem został usunięty. A dlaczego każda choroba musi mieć pięć symptomów, a nie…
„Dybuk” Marka Świerczka to dla mnie pozytywne zaskoczenie sezonu. Przyznam się – koledzy po piórze wybaczą – że trochę położyłem kreskę na polską prozę. Nie kupuję, bo nie mam gdzie, nie czytam, bo w tutejszej bibliotece na polskiej półce jest tylko trochę rodzimych autorów, reszta to tłumaczenia literatury głównie amerykańskiej i brytyjskiej, którą wolę czytać w oryginałach. Ale to tylko na marginesie. Wydany dwa lata temu „Dybuk” wpadł mi w ręce podczas ostatniej wizyty w Polsce. Pochłonąłem tę powieść w dwa wieczory, choć kusiło, żeby zarwać nockę i nie przerywać czytania. Z opisu na okładce wiedziałem, że akcja dzieje się w pierwszych powojennych miesiącach, że jest coś o walczących wciąż o niepodległość polskich żołnierzach, stalinowskich katowniach, żydach i… dybuku, czyli duszy, która zmieniło ciało. Zachęciło, jasne, ale wciąż nie wiedziałem, czego tak naprawdę się spodziewać. Świerczek jest naprawdę utalentowanym żonglerem stylami i konwencjami. Fabułę można streścić w paru zdaniach: żydowskiego pochodzenia oficer UB morduje dzieci, ubecja nie może nic zrobić, bo delikwent wykonuje także jakieś zadania dla NKWD, więc na tajnej naradzie postanawiają, że Stallman ma zginąć tak, żeby wyglądało na akcję polskiego podziemia. Na wykonawcę wybierają Sosnkowskiego – gnijącego w ubeckiej katowni z wyrokiem śmierci zawodowego zabójcę AK. Do…
Stara książka, sprzed 14 lat. Ewa Kondratowicz rozmawia z dwudziestoma kobietami, dzięki którym – jak możemy zrozumieć między wierszami – Solidarność była możliwa. „Szminka na sztandarze. Kobiety Solidarności 1980-1989. Rozmowy” to książka dość męcząca. Nie tylko przez swoją formułę – rozmów prowadzonych jakby ze sztancy – ale także przez nieudolność autorki, która ewidentnie boi się sprowadzić choćby jedną rozmowę do jakiegoś głębszego sensu. Dialogi ślizgają się po powierzchni, te same pytania zadawane paniom zwykle zwracają te same odpowiedzi. Naprawdę nużące. Ale mimo wszystko warto dla paru kobiet, dla paru zdań sięgnąć po tę książkę. Jasnym punktem jest rozmowa z prawie dzisiaj nieznaną bohaterką podziemia Ewą Bugno-Zaleską, która została skazana za… posłuchanie generała Jaruzelskiego, który w telewizji zachęcał do udziału w pochodzie pierwszomajowym. No to pani Ewa poszła. Z transparentem: „Niech żyje internowana i uwięziona klasa robotnicza”. Oczywiście została natychmiast aresztowana. Wyjaśniłam, że nie można oskarżać mnie o jakąś podziemną, podstępną działalność, bo udałam się na pochód na prośbę generała Jaruzelskiego, który przemawiając w TV, zapraszał do świętowania na ulicach naszych miast. Ta zabawna skądinąd historia ma ciąg dalszy. Rehabilitacja za represje stanu wojennego objęła tylko niektórych. Koniński sąd orzekł w 1998 roku, że byłam zatrzymywana zgodnie z prawem i odrzucił…
Paul Christopher jest autorem tłumaczonym na kilkanaście języków, sprzedał parę milionów książek. Jego 'The Templar conspiracy’ zapowiada tytułem więcej, niż faktycznie oferuje. Ale jak ktoś lubi komiksowe opowieści: polecam. Historia zaczyna się banalnie. Mężczyzna wchodzi w wigilię na dach rzymskiego budynku, je kanapkę z jajkiem (!), robi sobie drzemkę, włącza przenośne radio, wyjmuje snajperski karabin i zabija papieża. Plus parę innych osób na balkonie, z którego następca Piotra wygłaszał homilię. Szybko się okazuje, że właściwym celem nie był papież, tylko konieczny gość na jego pogrzebie: wiceprezydent USA. Bez sensu? No pewnie, ale chodzi o akcję. W tej powieści brakuje wszystkiego: tła, soczystych bohaterów, sensu – ale nie akcji! 🙂 Jednym z bohaterów jest ksiądz, szef watykańskich służb specjalnych (w powieści są takie, czy w rzeczywistości: nie wiem), który przewiózł broń przez granicę. „How on earth did you get that through customs?” Holliday said astounded that the priest had brought a pistol with him in his luggage. Brennan gave a very Italalian shrug. „I travel only n a Vatican diplomatic passport.” He smiled sourly. „Anyway, people suspect all priests are pedophiles, not gunrunners.” Albo taki fajny dialog o teoriach spiskowych. „Sounds a little complicated. Don’t you think?” Holliday asked. „Conspiracies usually…
Zakochałem się. Nieśmiertelność, spiski, miłość, zbrodnie, masakry na tle religijnym. Co poradzę, że mam taki gust jak ładnych parę milionów czytelników na całym świecie? W 2006 roku w Zjednoczonym Królestwie „Labyrinth” Kate Mosse dostał nagrodę British Book Awards. Nic dziwnego, bo na liście bestsellerów przeskoczył tę powieść tylko Dan Brown z jego „The Da Vinci Code”. Nie dziwię się także z tego powodu, że jest to po prostu doskonale napisana historia. Niebawem lecę do Polski, więc z pewnym wahaniem penetrowałem regał z książkami. Liczący 700 stron „Labyrinth” wydawał mi się parę dni temu trochę zbyt poważnym wyzwaniem, żeby skończyć przed wyjazdem. Naprawdę nie wiem kiedy zachłannie pożarłem każde zdanie tej powieści. Co naprawdę mnie dziwi to fakt, że w sumie to nie potrafiłbym powiedzieć w jednym zdaniu o czym jest ta książka. O Graalu, miłości, fanatyzmie i paru innych sprawach – możnaby spłycić, ale to jakby nie powiedzieć nic. Doktor Alice Tanner – średniej klasy naukowiec – jako wolontariusz bierze udział w wykopaliskach na terenie Francji. Jest Brytyjką, ale świetnie mówiącą po francusku. Ostatniego dnia przed opuszczeniem przyjaciół-archeologów odkrywa dziwną jaskinię. W środku znajduje dwa szkielety, dziwne inskrypcje, rysunek labiryntu, bardzo zagadkowy kamienny pierścień i… tożsamość. Zaczyna rozumieć, że jest…