Każde zdanie to perełka, większość akapitów to przesyt lukru, a każdy rozdział to czytelnicza tragedia. Cała powieść kradnie tylko czas.
Oscar Wilde był wyjątkowo błyskotliwym człowiekiem, miał język nie na smyczy i w kagańcu, jak niestety większość z nas, ale potrafił drobnym gestem natychmiast zmusić go do pokazywania najbardziej wymyślnych sztuczek. Sztukmistrz paradoksu spróbował jednak powieści, a w tym gatunku niestety dla geniusza potrzebna jest nie tylko ekwilibrystyka, ale przede wszystkim rygor. Nie wystarczy fantastyczny pomysł, ale potem trzeba jeszcze całą historię opowiedzieć tak, żeby czytelnikom nie zgrzytały zęby przy nieścisłościach, lukach, trywialnych błędach logicznych. A niestety w „Portrecie” jest ich bez liku. Nasz bohater pojawia się i znika, jego konstrukcja psychiczna jest naginana do potrzeb chwili, a kiedy już autor sam się wpędza w kozi róg, to sięga po ostatnie koło ratunkowe i z opresji wybawia go deus ex machina.
Nie jestem purystą – zachwycam się żonglerką stylami i konwencjami, lubię być zaskakiwany nieoczekiwaną linią fabularną, ale nie lubię, kiedy traktuje się mnie jak wyposzczonego malarza, któremu model łaskawie pokazał przez kwadrans kawałek nieba.
No Comments
Comments are closed.