Kosmos. Po prostu.
Przeczytane / 19/02/2017

Jak każdy z mojego pokolenia kochałem się za młodu w Gombrowiczu. Teraz, po latach sięgnąłem znów po „Kosmos”, którego wówczas kompletnie nie czułem. Dzisiaj mnie pochłonął. Wciągnął. Gombrowicza się kocha lub nienawidzi, to banał, ale warto go mieć cały czas przed oczami. Jak wszystko inne, „Kosmos” – ostatnia jego powieść – jest utkana z bardzo gęstej siatki języka. Specyficzna, gombrowiczowska mgiełka pojęciowa, czasem porośnięta wysokimi krzakami i drzewami niczym w okolicach Amazonki, może utrudniać lekturę, jeśli ktoś nie jest smakoszem tego typu awantur lingwistycznych. Najgorsze co można zrobić, a co niestety wielu czytelników robi, to ciąć maczetą swoją ścieżkę. To najłatwiejsza droga, ale prowadząca wszędzie, tylko nie do zrozumienia „Kosmosu”. Mimo że oczywiście nie roszczę sobie pretensji do „rozumienia” tej powieści. Najpopularniejszym czytaniem „Kosmosu” jest to najbardziej narzucające się. Para przyjaciół – Witold i Fuks – jadą na wakacje do Zakopanego. Mieszkają w pensjonacie, który staje się miejscem wielkiego wybuchu. Detonatorem jest być może pierwotna bogini seksu – Katasia o zniekształconych ustach, a być może znaleziony przez bohaterów wróbel powieszony na sznurku. A może zupełnie co innego: może moment dojrzewania Witolda do zbudowania sobie własnego, autonomicznego kosmosu jako kontrpropozycji do narzucanego oczywistościami świata? Obojętnie czym by miał być ten kosmos,…