Przyznam się od razu: jak zobaczyłem prawie tysiąc stron opowieści o jakiejś kompletnie niszowej rewolucji w XVII-wiecznym włoskim mieście, to chciałem odłożyć, nie dotykać, udawać że nie leży na stosiku „do przeczytania”. Tym bardziej, że nazwisko Maciej Hen nie mówiło mi nic. Trochę zachęcała seria „archipelagi”, ale na miły Bóg: tysiąc stron?! A teraz, kiedy losy Fortunata – dziennikarza i prawdziwego wolnego ducha renesansowej Italii dobiegły końca, czegoś mi brakuje. „Solfatara” jest powieścią, jakich nie lubię. Naprawdę. To powieść historyczna, która stawia nacisk na realia, detale, jest osadzona w czasie i miejscu, które jest mi zupełnie obce. Jeśli robi to np. Kate Moss, czyli kryje się za tym jakaś naprawdę solidna intryga, jakiś spisek, tajemnica trzymająca za gardło do ostatniej strony, to trudno, przeżyję te wszystkie mozolne opisy i sztuczny język. A mimo że Maciej Hen nie ma tak naprawdę na powieść żadnego pomysłu, napisał tomisko które przeczytałem z ogromną przyjemnością, choć bez ekscytacji. Dziwne? Ano nie aż tak dziwne, bo „Solfatara” jest po prostu napisana tak dobrze, że na niespotykanym dzisiaj w polskiej literaturze poziomie. Dbałość od detale historyczne i językowe, perfekcyjna dyscyplina narracyjna, świetne dialogi, panowanie nad strukturą powieści – to wszystko z powodzeniem zastępuje błyskotliwy koncept, którego…