Przyznaję: nie czytałem tekstów Wiernikowskiej. Nie czytałem nigdy Wyborczej, nie słucham Zetki. Za to książkę „Widziałam” połknąłem błyskawicznie. Jest świetna.
To tak naprawdę zbiór reportaży – lepszych i gorszych, pisanych na serio i takich od niechcenia. Łączy ich jedno: wojna. A tak naprawdę wcale nie wojna, a ludzie, którzy muszą żyć w ciągłym strachu i marzą wyłącznie o tym, żeby było jakieś jutro. Z książki nie dowiemy się prawie nic o tym, dlaczego wybuchła wojna w byłej Jugosławii, po co Rosjanie bombardowali Grozny, ani kto ma rację w sporze o Karabach. Poznamy za to zwykły, ludzki strach. Dowiemy się, jak cuchną rany. Wojna jest czymś, czego nie da się zrozumieć. Można ją za to poczuć.
Dużo dowiemy się też o pracy ludzi, dzięki którym dzisiaj wiemy co się dzieje w miejscach, do których nikt o zdrowych zmysłach by nie pojechał. Reporterzy wojenni to nie są święte krowy, oni też giną. Też się cholernie boją.
Z takim snajperem przyszło mi pić na froncie śliwowicę. Korespondent wojenny to nie jest robota dla abstynentów. Bywały takie dni, kiedy rano degustowałam czeskie piwo (z Czechami i Słowakami z policji ONZ w Kninie), w południe serbscy chłopi częstowali mnie rakiją, a do kolacji sączyłam z francuskimi oficerami bordeaux.
Ale nie o przygodę w tym fachu chodzi, przynajmniej nie Marii Wiernikowskiej. Ona wciąż szczerze, ale nie naiwnie – ma na to dowody! – wierzy, że reporter może wpływać na świat. Pokazuje sytuację, kiedy obóz (de facto koncentracyjny) na Bałkanach został zamknięty parę dni po tym, jak został opisany w europejskich mediach. Kiedy Wiernikowska relacjonuje swoją pracę, pomoc w szpitalach, na granicy frontu, to wciąż jest reporterem. Uczestniczy w wojnie, choć zawsze ma gdzie wrócić. I to chyba jest w tym fachu najstraszniejsze: dzielić strach z ludźmi którzy błyskawicznie stają się bliscy, a potem ich zostawić wracając do ciepłego, bezpiecznego domu.
No Comments
Comments are closed.