Historie jakich były tysiące. Jerzy Mirecki, sam będąc bohaterem własnej książki, zebrał po prostu na prawie 500 stronach, prawie 50 wspomnień osób, które na swoim dzieciństwie mają blizny Powstania Warszawskiego. Od małych, kilkuletnich dzieci, do nastolatków, którzy ryzykując życie, czasem zwyczajnie przekłamując własne metryki, szli pod rozkazy Armii Krajowej. Zawsze lubiłem raczej relacje, niż analizy – tym bardziej, że tych pierwszych było dużo mniej. Ja miałem szczęście, które zmarnowałem. Moi dziadkowie, od strony Mamy, walczyli w Powstaniu. Potem zostali wygnani do Białegostoku, stamtąd wrócili do stolicy, by niedługo później znów udać się w podróż – na jakiś czas – do Bydgoszczy, gdzie ostatecznie znaleźli swoje mogiły. To było i jest dla mnie szczęście i honor, że w moich żyłach płynie jakaś część powstańczej krwi. A równocześnie to moja własna porażka, że byłem zbyt młody, zbyt przekonany o wieczności teraźniejszości, żeby namówić dość niechętnych dziadków do wspomnień. Wszystko co wiem, wiem z przypadkowych zdań, słów, spojrzeń, relacji mamy i wujka, którzy urodzili się tuż po wojnie. Dobra, zapędziłem się w zwierzenia, ale „Dzieci 44” są dla mnie bardzo osobistą rozmową z tymi, którzy cudem przeżyli Powstanie, jak moi dziadkowie. Cudem, bo każdy – niezależnie od tego, czy miał opaskę i był…
O takich książkach jak „Organizacja Lebensborn” Volkera Koopa nie potrafię mówić bez emocji. Od kiedy przed laty dowiedziałem się, czym był Lebensborn, że jeden z jej oddziałów w okupowanej Polsce był – co prawda dość krótko – w Bydgoszczy, zacząłem szukać źródeł. Do dzisiaj nie wiadomo, ile polskich dzieci Niemcy porwali i wywieźli do rodzin zastępczych na terenach Rzeszy. Powojenny „polski” rząd upomniał się o 10 lub 15 tysięcy dzieci (obie liczby pojawiają się w materiałach źródłowych). Jednak do kraju wróciło – według różnych źródeł – około 20-30 tysięcy. Publikacja „The Lebensborn Organisation” wydana przez Southern Illinois University mówi za to, że wróciło do Polski mniej niż 1500 dzieci, ale… w internecie zostały po niej puste linki. W Norymberdze padło stwierdzenie, że Lebensborn był odpowiedzialny za porwanie ok. 250 tysięcy ze wschodu Europy, w tym 200 tysięcy z Polski. Nikt tego nie kwestionował, ale Koop nie wierzy w takie szacunki i – z ogromną szkodą dla wartości książki – jest przekonany, że było to zdecydowanie mniej. „Faktycznie, było wiele takich przypadków – nie tylko w Polsce – jednak ich rozmiary, podane przez Clay (dziennikarkę BBC, która twierdzi, że 200 tysięcy – przyp. PS) dalekie są od rzeczywistości” – pisze Kloop….
Niektóre wydarzenia i postaci są niestety fikcyjne, zaś niektóre osoby oczywiście zachowały się zgoła inaczej niż w poniższej opowieści. Generał Radosław Radecki w cywilnym ubraniu siedział na obskurnej ławce zdobionej w logo gdańskiego klubu piłkarskiego i patrzył, jak Wisła roztapia się w Bałtyku. Gdyby mógł zobaczyć Rzeczpospolitą za parę miesięcy, umierałby szczęśliwy. Teraz jednak, wiosną 2014 roku umierał po prostu syty. Spełnił swoje marzenie i jednocześnie życiową misję. Najtrudniejszą ze wszystkich, w jakich brał udział i jakie reżyserował. Nie bał się tego co nastąpi w ciągu najbliższego kwadransa. Widział to wielokrotnie. Był zresztą przekonany, że jeśli uda mu się oszukać Putina i znów ustanowić polskie granice nad Dnieprem, będzie musiał ponieść najwyższą cenę. Choć do zrealizowania planu zostało jeszcze parę kroków, Radecki wiedział, że już nic nie może pokrzyżować misternej układanki, której wprowadzenie w życie zajęło mu 10 lat.
Zbigniew Rećko, pseudonim „Trzynastka”, do dzisiaj jeszcze budzi kontrowersje. Niektórzy uważają go za zdrajcę, inni widzą w nim bohatera. Niewielu widzi w nim zwykłego chłopaka, który miał nieludzką odwagę i psychikę, jakiej zazdrościli mu najwięksi twardziele polskiego podziemia. Nie ufali mu ani koledzy z AK, ani – co oczywiste – Niemcy i sowieci. Ufała mu tylko jego największa miłość: Anna. Życie nie rozpieszczało Zbyszka już od dzieciństwa. Bardzo szybko musiał się nauczyć prostej wojennej zasady: albo jesteś twardy, albo martwy. Urodził się w Białymstoku w 1923 roku. Kiedy miał zaledwie siedem lat, jego matka zwyczajnie wyszła z domu i już nie wróciła. Jego ojciec, policjant, załamał się. Później wspominał, że podszedł do niego Zbyszek i powiedział: „Nie płacz, tato, jakoś będziemy obaj żyć!”. Tuż przed wybuchem wojny Zbyszek został sam – jego ojciec został zmobilizowany, a we wrześniu internowany przez sowietów. Wróci do kraju dopiero po wojnie, ale już nigdy nie zobaczy syna. W kwietniu 1940 roku Zbyszek ucieka z okupowanego przez Rosjan Białegostoku do Warszawy. W ten sposób unika wywózki do Kazachstanu. W stolicy spędza jedynie miesiąc. Wpada w łapance i zostaje wywieziony na roboty do Bawarii. Ucieka stamtąd po roku i wraca do okupowanego już przez Niemców Białegostoku….
W dominującej narracji dotyczącej relacji polsko-żydowsko-niemiecko-radziecko-ukraińskich na terenach najpierw należących do Polski, potem od okupacją radziecką, następnie niemiecką, przez lata znów radziecką a dzisiaj pod jurysdykcją ukraińską razi przede wszystkim płytkość i powierzchowność. Jedni pod wrażeniem Grassa i jemu podobnych widzą w Polakach samo zło, inni zło upatrują wyłącznie w Niemcach, Ukraińcach, NKWD albo… Żydach. Prawda była tak bardzo skomplikowana, że wymykająca się prostym osądom. Autobiografia, choć spisana w tej formie dużo po wojnie, to oparta na pisanym ówcześnie pamiętniku, Klary Kramer jest w anglojęzycznym świecie bardzo znana. W Polsce – wcale, choć istnieje niedawno wydany przekład „Clara’s war” na język polski. Zastanawiałem się, dlaczego? Jedyna odpowiedź, która przyszła mi do głowy to strach. Strach polskich historyków i mediów przed niewiarą gawiedzi, że świat jest po prostu bardziej skomplikowany niż tego wymagają dzisiejsza zero-jedynkowa percepcja odbiorców. Proszę spróbować sobie wyobrazić scenariusz filmu. We wrześniu 1939 roku do małego miasteczka na polskich kresach wschodnich, gdzie żyje pięć tysięcy średnio ortodoksyjnych Żydów wjeżdżają uśmiechnięci Niemcy. Robią sobie pamiątkowe zdjęcia, oglądają zabytki i wyjeżdżają. Żydzi wiedzą oczywiście, czym jest faszyzm – mieszka tutaj przecież grupa uchodźców z Rzeszy, która nie pozostawia złudzeń co do intencji Hitlera. Ale po dwóch tygodniach do miasteczka…
Stanisław urodził się w 1905 roku. Tuż po wojnie jego dorobek składał się zawodu leśniczego, średniego wykształcenia, żony i dwójki dzieci. No i wyroku śmierci. W wieku 15 lat zaczął pracę w polskim konsulacie w Kwidzynie. Był wówczas prezesem Związku Polaków i… polskim szpiegiem opłacanym przez II Oddział Ekspozytury Okręgowej Referatu Informacyjnego w Bydgoszczy. W 1923 roku otrzymał polskie obywatelstwo i zajął się wywiadem. Szpiegował na rzecz kraju w Kwidzynie, Elblągu i Gdańsku. Przełożeni wysłali go na kurs wywiadowczy do Warszawy, a następnie szpiegował w Niemczech. Pod koniec lat 30. rozpracowywał niemiecką siatkę szpiegowską w Toruniu i Grudziądzu. Zwerbował wówczas pięciu konfidentów. Po wojnie podniesiono zarzut, że inwigilował ówczesny ruch lewicowy. Po wybuchu wojny, już w 1940 roku wyjechał do Niemiec na roboty. Tam został zwerbowany przez wywiad francuski. Dwa lata później wstąpił do SS. Na rzecz Francuzów szpiegował w Królewcu. Pod koniec wojny wrócił do Rzeszy i po wejściu wojsk radzieckich oddał się do dyspozycji NKWD, która chętnie skorzystała z doświadczonego szpiega. Po powrocie do Polski został jednak aresztowany przez UB pod zarzutem „znęcania się nad ludnością polską w czasie wojny”. We wrześniu 1946 roku podpisał w Grudziądzu zobowiązanie o współpracy z UBP. Kolejnych pięć lat mieszkając w Bydgoszczy…
Na przełomie września i października 1939 roku w podbydgoskim Tryszczynie Niemcy ulokowali miejsce straceń. Wiadomo na pewno, że w rowach strzeleckich zostało zamordowanych i zakopanych ponad tysiąc osób. Do dzisiaj trwa spór, czy wśród zamordowanych były harcerki. Niektórzy zarzucają mistyfikację dokumentacji, celowe ukrywanie tej akurat grupy ofiar. Inni mówią, że to mit. Jak było naprawdę? Od razu po wojnie, już 27 kwietnia 1945 roku do Tryszczyna przywieziono grupę trzydziestu ss-manów z koronowskiego więzienia, którzy odkopali 89 ciał. Nie było przy tej ekshumacji władz sądowych ani lekarza. Nie sporządzono również żadnego protokołu oględzin. 4 maja 1945 roku do Tryszczyna pojechała komisja do zbadania grobów pomordowanych. Świadków zbrodni przesłuchiwali i dokonywali oględzin miejsca przewodniczący Pomorskiej Wojewódzkiej Rady Narodowej Wojciech Wiechno, członek prezydiów PWRN Klepczarek (brak imienia), członek PWRN Roman Tadeusz, ksiądz dziekan Konopczyński, starosta powiatowy Michalski oraz lekarz powiatowy dr Wnuk. Jak czytamy w protokole, komisja odkryła ?zwłoki w stanie rozkładu daleko posuniętego, o zachowanych gdzie niegdzie częściach ubrania i obuwia, leżą twarzą w dół, jedne za drugimi, w linii krętej, bądź też jedne na drugich, a gdzieniegdzie w pozycji kolanowo-łokciowej. Na tyłogłowin widnieją pojedyncze lub wielokrotne otwory wielkości pocisku pistoletowego z brzeżnymi pęknięciami. Zwłoki leżą w trzech grupach. Pierwsza naprzeciwko leśniczówki,…
Ciężkie czasy okupacji hitlerowskiej. W Warszawie niby wszystko działa po staremu: jeżdżą tramwaje, choć podzielone na lepszych i gorszych, motłoch, stado wyganiane czasem z pojazdu wprost do łapanki, i panów, nur fur deutsche. I takim właśnie tramwajem wracał z pracy, a właściwie z paru piw po pracy, chłopak z Woli. Antek był już na granicy poważnego „zawiania”, ale trzymał się na nogach dzielnie. – Ta wojna to okropieństwo. Jeść nie ma co, pić nie ma co, aresztują, wywożą nie wiadomo gdzie i nie wiadomo za co – gaworzył cichutko do siebie Antek. To były dość odważne tezy, więc pasażerowie poczęli milknąć i przysłuchiwać się monologowi Antka. – A wszystko to przez tego drania z piekła rodem, przez tego przeklętego „Ha”! – zakończył podniesionym głosem Antek. Jeszcze dobrze „Ha” nie wybrzmiało, kiedy z drugiego końca tramwaju zaczął się energicznie w stronę Antka przepychać tęgawy jegomość, nietrudno się domyślić, że tajniak. – Co to za „Ha”? Kogo pan miał na myśli?! – zapytał tajniak, a w tramwaju zapadła grobowa cisza. – No, „Hurchila”, ma się rozumieć – odparował ze stoickim spokojem Antek, na co zdezorientowany tajniak osłupiał i począł się cofać wgłąb tramwaju. – Panie gestap, panie gestap! A pan kogo miał…
Czy można skazać na karę śmierci za powieszenie w latrynie plakatu wodza bratniego narodu? Czy można dostać 10 lat za „podanie lutownicy”? Takie właśnie wyroki wydawali sędziowie, którzy jeszcze do niedawna stanowili w Polsce prawo. Mówi się, że w Związku Radzieckim niejeden kanał i niejeden kamieniołom wybudowali żartownisie skazywani za opowiadanie dowcipów. W Polsce, w Bydgoszczy było podobnie, choć rzecz jasna na nieco mniejszą skalę. Karę śmierci orzeczono między innymi Tadeuszowi Lamprechtowi, którego winą było wyszydzanie Stalina i sojuszu polsko-radzieckiego. Lamprecht nie był grzecznym chłopcem. Pierwszy wyrok dostał 19 lutego 1946 roku. Wojskowy Sąd Okręgowy w Poznaniu skazał go na trzy lata więzienia za posiadanie broni. Siedział w Wyrzysku, skąd uciekł podczas akcji odbijania więźniów politycznych przez oddział ?Jędrusia?. Poczuł smak przygody i wstąpił do leśnych oddziałów walczących z nowym okupantem. Przyjął pseudonim „Czesław”. Z bronią w ręku uczestniczył w napadach na funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej i państwowe firmy. Brawurową akcją zakończył się m.in. napad na kasę kopalni w Wapnie, skąd w końcu czerwca 1946 roku oddział z Lamprechtem w składzie ?zarekwirował? 300 tysięcy złotych. „Czesław” uczestniczył w wielu takich akcjach, niektóre z nich polegały na chłostaniu aktywistów PPR. Kiedy oddział został rozbity, Lamprecht ukrywał się we wsi Julianowo. Ujawnił się…