Mówiąc o obozach koncentracyjnych, o komorach gazowych, łagrach, mordowaniu niepełnosprawnych, przymusowych sterylizacjach, o całym tym koszmarze totalitarnych systemów, które skąpały XX wiek we krwi brakuje słów, by opisać naukowym językiem to co się stało. A nawet jeśli dałoby się to wszystko opisać z aptekarską dokładnością, to na pewno nie da się w ten sposób zapytać o przyczynę zła. Do tego potrzeba innego języka, innych narzędzi, innej wrażliwości. Tym właśnie dysponowała Hannah Arednt, której nowe wydanie (Świat Książki 2023) ?Korzeni totalitaryzmu? wciąż jest dostępne w księgarniach. Książka ta pierwszy raz ukazała się tuż po wojnie, w 1951 roku. Potrzeba było kilku lat, żeby filozofowie odzyskali mowę po tym, jak Auschwitz sprawiło, że język stał się pusty. ?Korzenie totalitaryzmu? są podzielone na trzy części. W pierwszej Arendt mówi o antysemityzmie, o jego źródłach i charakterze. Mówi tak, że nie przypadło to do gustu wielu przedstawicielom Żydów ocalałych z Zagłady, choć przecież autorka także pochodzi z żydowskiej rodziny. Druga część mówi o imperializmie, który w latach 80 XIX wieku zakwitł na kolonializmie. Trzecia część natomiast jest tym, co mną wstrząsnęło. Nigdy wcześniej nie spotkałem się z tak szczerym, głębokim, prawdziwym szukaniem przyczyn totalitaryzmów – wszystkich, od niemieckiego do radzieckiego. Nie miejsce tutaj na…
IPN wydaje masę książek. Od pewnego czasu w elitarnym gronie liderów sprzedaży jest wydana w tym roku książka Tomasza Cerana zatytułowana ?Zbrodnia pomorska 1939. Początek ludobójstwa niemieckiego w okupowanej Polsce?. Z dużą pokorą i nieśmiałością mam czelność twierdzić, że wiem dlaczego tak się dzieje. Istnieją dwie mianowicie główne metody uprawiania historii. Jedna, nazwijmy ją dwudziestowieczną, stawia na ołtarzu obiektywizm, dokumentalizm, czci daty. Jej wyznawcy potrafią do białości rozpalić spór o to, czy jakieś wydarzenie miało miejsce po obiedzie, czy zgoła przed kolacją. To są miłośnicy tabelek, wykresów, wyliczeń i diagramów. Wierzą w to, że historia jest pewnym zbiegiem wydarzeń, z których każde można wyjąć z uniwersum, włożyć do probówki, oglądać pod światło i opisać używając metod zakurzonych alchemików słowa. W praktyce literackiej ten model jest zbliżony nieco do stylistyki znanej ogółowi z ulotek dołączanych do opakowań syropów na kaszel. Jest i druga szkoła uprawiania historii, nowsza, świeższa. Według tej metody zadania historyka są co najmniej dwa, oba szalenie trudne i wymagające otwartego umysłu, rozległej wiedzy i umiejętności dalece wykraczających poza sztywne ramy zakreślone przez urzędników w opisie zawodu historyka. Przede wszystkim musi on naprawdę zrozumieć to, co się wydarzyło. Musi poczuć, przeżyć duchową przemianę, głęboko zrozumieć wydarzenie czy wydarzenia osadzona…
Profesor Ida Kurcz była dla mnie od zawsze jednym z raptem kilku naukowców, którzy naprawdę rozumieli do czego służy język. Jej prace imponowały mi dystansem zarówno do „fundamentalnych twierdzeń” językoznawców i psychologów, jak też do nowinek, którymi zachłystywali się niektórzy badacze. Profesor Kurcz umiała też zgrabnie, z olbrzymią werwą łączyć aparaty terminologiczne wielu dziedzin, które tak naprawdę badają to samo zjawisko, tyle tylko, że pod innymi kątami. To nie jest tak, że istnieje wyłącznie język, jakby chcieli niektórzy. Nie jest też tak, że język jest jedynie grą konwencji. Prawda leży gdzieś pomiędzy, albo w ogóle gdzie indziej. Język służy zarówno do komunikacji, także z samym sobą i z Absolutem, jak i do mniej czy bardziej udolnej reprezentacji świata pozajęzykowego, bo przecież jego negowanie to w rzeczywistości jedynie igraszka intelektualna co bardziej wyzywająco inteligentnych badaczy. Ale jak dokładnie działa język? I dlaczego działa? O tym wszystkim w bardzo prosty sposób wykłada pani profesor w książce „Psychologia języka i komunikacji”. Mamy tutaj pięknie przejrzystą strukturę wykładu, który nie pomija ani historii, ani stanu obecnego. Prof. Kurcz nie była badaczem oderwanym od rzeczywistości i aktualnego stanu badań, nadążała, a czasem wyprzedzała dużo młodszych naukowców. Profesor Kurcz nie bała się odważnych pytań, nawet jeśli…
Cziczikow pojawia się w naszym życiu znikąd i donikąd odchodzi. Wpada niezapowiedziany, staje się w mig autorytetem, duszą towarzystwa, wodzirejem, a potem w coraz gęstszym smrodzie niejasnych motywacji i całkiem brudnych interesów próbuje uciec wgłąb sceny, tyle że im niżej finalnie trzyma głowę, tym wyżej tyłek wystawia? Mikołaj Gogol to niejednoznaczna postać. To nie jest spiżowy Dostojewski czy Tołstoj, a ?Martwe dusze? to nie jest ?Zbrodnia i kara?. Za to, w jaki sposób Gogol opisał ówczesną Matuszkę Rosję nie zebrał oklasków. Wręcz przeciwnie. Pierwszy tom wywołał taki odzew, że autor naprawdę musiał obawiać się już nie tylko o swoją karierę, ale i o ważniejsze sprawy. Oskarżenia o zdradę narodu w czasach cara Mikołaja I, który wsławił się zesłaniem ?dekabrystów? na Sybir, musiały powodować poważny niepokój. W drugim tomie Gogol chciał chyba złagodzić wydźwięk pierwszego, ale chyba już nigdy nie dowiemy się, czy mu się to udało. Do dzisiaj zachowały się jedynie fragmenty. ?Martwe dusze? naprawdę głęboko wchodzą w pamięć i serce. Tak plastycznie malowanych postaci, do tego mówiących żywym, oryginalnym językiem wiele w historii literatury nie było. Tutaj każdy pojawiający się człowiek jest wyjątkowy. Któż nie znał takiego Cziczikowa, który pojawił się jak królik z kapelusza, z cudownie prostym pomysłem…
Kto nie lubił przy piwku czy winku poczytać Bukowskiego? Proza pijacka ma doskonałe wzorce, jest lubiana i szanowana przez krytyków, ale przede wszystkim – doskonale się ją czyta. Grzegorz Kozera w „Białym Kafce” do pewnego momentu idzie tymi właśnie ścieżkami, tyle tylko, że nie zatrzymuje się jak inni. Idzie dalej. Pokazuje więcej. Dwie rzeczy udawały mi się w życiu naprawdę: zdobywanie kobiet i chlanie. Od jednego i drugiego byłem i jestem uzależniony, jego i drugie robiłem nałogowo – dwa pierwsze zdania dla tych, którzy chcą sobie na szybko wyrobić zdanie. I faktycznie: dalej już nie musicie czytać, żeby wiedzieć o czym jest ta książka. Ale mimo wszystko zachęcam, bo ta podróż naprawdę wciąga. Wydawca napisał na okładce, że jest to ?gorzka i ironiczna opowieść o alkoholowym uzależnieniu zdegradowanego dziennikarza?. To prawda, ale nie cała prawda, bo alkohol jest tylko i aż towarzyszem czegoś znacznie mocniejszego – potrzeby akceptacji, miłości i wyjątkowej, nienachalnej erudycji naszego bohatera. Od kiedy młody redaktor trafił do akademika, gdzie Ania nauczyła go po męsku pić gorzałę i jeszcze paru innych ciekawych rzeczy, do upadku i próby rekonstrukcji świata zdarzyło się mnóstwo. Zdarzyły się kobiety, awantury, pogrzeby i przejmująca do trzewi tęsknota za miłością – jedyną miłością,…
Jedna z dłużej przeze mnie czytanych książek. Prawie rok, z doskoku, po kilka-kilkanaście stron czytana rzecz nie dlatego, że nudna czy męcząca, po prostu nie przywykłem do tak skrupulatnej pracy badawczej jaką wykonał Miłosz Sosnowski. „Badania nad rodowodem i tożsamością narodową Fryderyka Nietzschego w świetle źródeł literackich, biograficznych i genealogicznych” już samym tytułem mogą przytłoczyć. I faktycznie trochę tak jest. Autor tej rozprawy doktorskiej w istocie szukając prawdziwej tożsamości Fryderyka Nietzschego zszedł do głębokich mroków historii. Skąd ten upór? Dwudziestowieczne źródła – jedno mówiące o zdecydowanym, bo przecież deklarowanym!, polskim pochodzeniu i drugie o jednoznacznie niemieckich, rasowych korzeniach filozofa – były przesiąknięte ideologią, a nie pociągiem do wiedzy. To wszystko musiał nadrobić Sosnowski sam. I zrobił to w brawurowym stylu odnajdując szesnastowieczne dokumenty zawierające nazwę miejscowości Niczk (Nyczk) i równie stare – najstarsze odnalezione zapisy nazwisk Niczki/Nyczky z 1521 roku. Czy dzisiaj ma dla nas jakiekolwiek znaczenie, jakiej narodowości tak naprawdę był Nietzsche? Czy to nie jest trochę fanaberia pasjonata historii? Jeśli nawet, to jest podana w przepysznym stylu. A moim zdaniem postać bez wątpienia jednego z najważniejszych filozofów dwudziestego wieku zasługuje na wciąż świeże odkrywanie, odczytywanie, rekonstruowanie. Jego stosunek do Niemców, do Polaków, do Francuzów – wszystko to sprawia,…
Czuję pewien dyskomfort. Mimo wszystko jest to specyficzna sytuacja pisać o książce kogoś takiego jak Witek. Napiszę w superlatywach: obrazi się, bo jak niewielu jest czuły na punkcie wiarygodności słowa pisanego. Uwypuklę moim zdaniem słabości książki: też się obrazi, bo kto jak kto, ale ja powinienem docenić tę pozycję na polskim rynku wydawniczym. Nie mam wyjścia. Muszę napisać od serca. „Allah Akbar. Wojna i pokój i Iraku” Witolda Repetowicza to na dzisiaj najbardziej aktualna, najlepiej napisana, pokazująca najszersze tło opowieść o sytuacji w Iraku. To bezdyskusyjnie pozycja obowiązkowa dla każdego, kto chciałby zorientować się w tamtejszych – przyznajmy: niełatwych do zrozumienia dla Europejczyka – realiach politycznych, narodowościowych, religijnych i wszystkich innych. Czym jest „Allah Akbar”? No właśnie… Tutaj zaczynają się moim zdaniem rysy, bo Witold chciał zrobić książkę wszystkomającą, a tak się nie da. Jeśli miałbym pokusić się o gatunkową specyfikację, to powiedziałbym, że jest to rozprawa popularno-naukowa na temat najnowszej historii Iraku z elementami reportażu. Albo odwrotnie. Przyznam się szczerze, choć naprawdę jestem głęboko zainteresowany irackimi realiami, to szczegółowe analizy podziałów szyickich, kurdyjskich i innych odłamów ugrupowań na scenie politycznej chwilami mnie nużyły. Na szczęście dałem radę, bo już za chwilę dostawałem kawał „soczystego” reportażu, ale potem – znów…
Ponura, apokaliptyczna opowieść o miłości, niespełnieniu i walce. Brawurowy debiut (sprzed kilku lat) Amerykanina, który może przewrócić literacką scenę do góry nogami. Akcję „Jutro, jutro i znów jutro” Thomas Sweterlitsch umieścił w swoim rodzinnym mieście, Pittsburghu, w przyszłości – relatywnie niedalekiej. Dokładnie dziesięć lat po ataku terrorystycznym bombą, która zabrała prawie wszystkich mieszkańców do historii. Dominic Blaxton jest jednym z nielicznych ocaleńców. Jego ciężarna żona nie miała tyle szczęścia. Podzieliła los większości mieszkańców. Sweterlitsch (nie do zapamiętania jest to nazwisko, a szkoda – bo warto!) zbudował misterny świat. Dominic spędza większość czasu w Mieście – cyfrowo odbudowanym Pittsburghu. Na podstawie wszystkich dostępnych danych – z monitoringu miejskiego, prywatnego, kamer w samochodach, logowań w telefonii wszelakiej i sieciach wifi – zrekonstruowano ostatnie chwile ginącego miasta. Dzięki temu Dominic może się spotykać z żoną, rozmawiać z nią – sztuczna inteligencja w czasach powieści jest naprawdę potężnie rozwinięta. Akcja toczy się więc na dwóch poziomach: wirtualnym i realnym, ale obie płaszczyzny nie konkurują ze sobą jak to zwykle się odbywa u debiutantów, tutaj dualizm jest całkowicie uzasadniony konstrukcją fabuły. Dominic ma bowiem poważne perypetie w obu światach. W tle mamy wszystko to, co dzisiaj kochają czytelnicy: krwistych bohaterów na każdym planie, wartką akcję,…
Z koperty wypadła książka. Nie znałem człowieka, myślałem chwilę, że to fejk. Krzysztof Koziołek. „Nie pozwól mi umrzeć”. Nie spojrzałem na załączony list, nie czytałem obwoluty. Jak pies Pawłowa zabrałem do domu przeczytałem pierwszych kilka stron zanim nalałem sobie wina i rozsiadłem się wygodnie. Napisałem do autora następnego dnia krótki mail zaczynający się mniej więcej w ten sposób: „Nie Pana szlag trafi! Zabrał mi Pan cały wieczór i na pewno się na tym nie skończy!”. Teoretycznie koncept na sukces tej powieści jest banalnie prosty: chwytliwy, kontrowersyjny temat, nieco przerysowani bohaterowie, wartka akcja, telegraficzny język i Top Ten w księgarniach. Czyli mamy kwestię szczepień, ludzkie dramaty, zdesperowanych poszukiwaczy Prawdy i Dobra, strzelaniny, trochę golizny, teorię spiskową. Banalnie proste? Tylko w teorii. W praktyce nie jest ze mną tak łatwo. Połknąłem całego Cobena, Larssona, całą Gerritsen i tabuny pomniejszych zdobywców Top Ten. Temat szczepień znam na wylot. Żadna ściema nie przejdzie – i powiem szczerze, „Nie pozwól mi umrzeć” niesamowicie pozytywnie mnie zaskoczyło. Jak to w polskich wydawnictwach, jest parę literówek. Jak to u polskiego autora: jest momentami pójście na skróty (nazwiska bohaterów!). Ale nie zmienia to faktu, że Koziołek trafia na listę moich ulubionych autorów, a ta powieść na regał z…
Dokładnie jak w tytule: „Nadciąga noc” Antoniego Shadida to reportaż doskonały. Definicja gatunku. Nic dziwnego, że dostał Pulitzera. Powinien dostać Nobla. Anthony Shadid jest amerykańskim dziennikarzem pochodzenia libańskiego. Doskonale osadzony w języku arabskim i kulturze islamu obserwował na miejscu ostatnie dni przed amerykańską inwazją na imperium Saddama Husajna, okupację Iraku i pierwsze rebelie. „Nadciąga noc” kończy się epilogiem z dnia wyborów w 2005 roku. To nie jest reportaż jaki dzisiaj króluje w mediach i na księgarskich regałach. To coś wyjątkowego. Na ponad 500 stronach znajdziemy wszystko, co jest najważniejsze w tym gatunku: emocje, fakty, ducha tamtego czasu i miejsca. Shadid nie idzie na łatwą pokusę przedstawiania własnych emocji, jest jak najdalej od oceniania i tanich komentarzy. Pokazuje świat takim, jakim go widzą ludzie wokół. Koszmar terroru Saddama i beznadzieja okupacji, wszechobecny strach i rozpacz. Wszystko jest ghamid – niejasne. Bagdad który pamięta czasy świetności musi znowu stawić czoła wyzwaniu. Amerykańskiej inwazji Irakijczycy przyglądali się z zaciekawieniem, wielu pokładało w niej olbrzymie nadzieje. Rozumieli, że po krwawym stłumieniu kurdyjskich powstań tylko ktoś z zewnątrz może ich uwolnić od tyrana mordującego własny naród setkami i tysiącami. Elitarne wojsko Saddama nawet nie broniło Bagdadu – rozpierzchło się w kilka godzin. Pierwsze dni i…