Jakim cudem banda świrów z nożami w zębach była w stanie stworzyć i prowadzić kilka lat twór, który – oprócz waluty i może uznania międzynarodowego – spełniał wszystkie przesłanki, by nazywać go państwem? Nienawidzony nie tylko przez państwa niesunnickie, przez potęgi światowe i wszystkich sąsiadów, ale i przez organizacje takie jak Al-Kaida, Hamas, Hezbollah, rozrastał się, zbudował struktury, był jak nowotwór. Był, albo i wciąż jest: mimo porażek w wojnie naziemnej, wciąż ma karnych żołnierzy na całym świecie. Oni czekają na sygnał, by mordować. Samuel Laurent miał doskonałych informatorów: byłych członków Państwa Islamskiego, nie bojowników, ale ludzi decyzyjnych, którzy albo uciekli przerażeni tym co robią, albo aktywnych islamistów, którzy mówili mu tyle, ile mogli. Bo wbrew pozorom Daesh bardzo zależy na opinii międzynarodowej. Opinii ludzi, którzy oferują raj. Albo piekło. „Kalifat terroru” nie jest łatwą książką, bo to nie jest reportaż, tylko próba usystematyzowania wiedzy na temat struktury Państwa Islamskiego. Próba odpowiedzi na pytanie, jakim cudem Al-Baghdadi doprowadził swój obłędny plan do takich rozmiarów. Mówiąc językiem Laurenta: „proklamowany 27 czerwca 2014 roku kalifat przypomina potwornego noworodka spragnionego ludzkiego mięsa”, ale ten demon ma także prawie perfekcyjną organizację. Wiele w Państwie Islamskim może budzić nasz wstręt, jednak zarządzanie finansami publicznymi jest…
Polityka na najwyższym szczeblu nigdy nie jest jednoznaczna. Doprowadzenie do upadku zbrodniczego reżimu Saddama Husajna to z całą pewnością dobry uczynek. Masowe mordy Kurdów i szyitów, używanie broni chemicznej i biologicznej – to się skończyło. I dobrze. Problem, albo może raczej – ogromnie interesująca sprawa – w tym, dlaczego tak naprawdę Amerykanie, Brytyjczycy, Polacy i Australijczycy zdecydowali się na inwazję. Druga kwestia, na ile powstanie Państwa Islamskiego było możliwe dzięki świetnie wyszkolonym dowódcom reżimu Husajna, którzy uniknęli odpowiedzialności i wrócili na arenę jeszcze silniejsi. O tym kiedy indziej można podyskutować, a o pierwszej kwestii traktuje świetna książka Erica Laurenta „Wojna w Iraku. Ukryte motywy konfliktu”, która ukazała się na rynku na kilka miesięcy przed inwazją. Autor, francuski dziennikarz, zaczyna swą opowieść od… II Wojny Światowej. Jego zdaniem trudno będzie zrozumieć motywy konfliktu bez zrozumienia amerykańskiego punktu widzenia, którego symbolami są według niego firmy Ford i General Motors. Oba koncerny przed wojną i w jej trakcie produkowały pod swoimi szyldami broń zarówno dla Hitlera, jak i dla Amerykanów. Mało tego, po wojnie obie firmy zażądały (skutecznie!) od rządu amerykańskiego odszkodowań za straty poniesione w ich zakładach w krajach Osi z powodu alianckich bombardowań. Laurent chce w ten sposób przekonać nas, że…
Bardzo lubię Svena Lindqvista. Lubię to jak pisze i o czym pisze. „Wytępić całe to bydło” tylko zwiększyło moją fascynację szwedzkim dziennikarzem nie stroniącym od literatury pięknej. Ta książka jest czymś wyjątkowym. Jest to esej historyczno-filozoficzny, dziennik z podróży, reportaż. Lindqvist znów szuka zła, genezy, warunków, sensu zła w najczystszej postaci. Dwiema osiami jest „Jądro ciemności” i afrykańska rzeź tubylców oraz poźniejszy amok ludobójstwa we wschodniej Europie podbitej przez hordy Niemców. Lindqvist twierdzi, że to odcinki dokładni tej samej opowieści. I ja mu uwierzyłem. Kiedy wynaleziono broń palną ładowaną od tyłu i gwintowane lufy, Europejczycy, spadkobiercy Arystotelesa i Tomasza z Akwinu, pojechali w świat. „Bitwy”, w których ginęło kilka tysięcy Indian czy Murzynów i ani jeden Europejczyk nie należały do rzadkości. Wszechwładza, możliwość bezkarnego zabijania wroga, który nawet nie ma szans zbliżyć się choćby na kilka metrów powodowały gigantyczną demoralizację, deprawację, szaleństwo krwi. Wroga… Wcale nie wroga – Europejczycy zabijali zwierzęta. Wytępić całe to bydło – to dosłowny cytat. W brutalnym ludobójstwie prym wiedli Anglicy i Belgowie, ale oczywiście Hiszpanie, Francuzi i inne narody także głęboko schowali kodeks rycerski. Co ważne, ten sposób uprawiania rzezi cywilów, dzieci, kobiet, starców dumni i zakłamani Europejczycy stosowali wyłącznie w koloniach. Na kontynent wracali…
„The World is Flat” Thomasa L. Friedmana to pozycja absolutnie obowiązkowa, nie tylko dlatego, że to jeden z najlepszych dziennikarzy świata. Facet po prostu dzięki temu, że ma pozycję jaką ma, rozmawiał z najważniejszymi ludźmi tworzącymi dzisiaj globalną wioskę. Rozmawiał też z ludźmi, którzy faktycznie ją tworzą. Warto spojrzeć na jego widzenie świata.
Przyznam się od razu: jak zobaczyłem prawie tysiąc stron opowieści o jakiejś kompletnie niszowej rewolucji w XVII-wiecznym włoskim mieście, to chciałem odłożyć, nie dotykać, udawać że nie leży na stosiku „do przeczytania”. Tym bardziej, że nazwisko Maciej Hen nie mówiło mi nic. Trochę zachęcała seria „archipelagi”, ale na miły Bóg: tysiąc stron?! A teraz, kiedy losy Fortunata – dziennikarza i prawdziwego wolnego ducha renesansowej Italii dobiegły końca, czegoś mi brakuje. „Solfatara” jest powieścią, jakich nie lubię. Naprawdę. To powieść historyczna, która stawia nacisk na realia, detale, jest osadzona w czasie i miejscu, które jest mi zupełnie obce. Jeśli robi to np. Kate Moss, czyli kryje się za tym jakaś naprawdę solidna intryga, jakiś spisek, tajemnica trzymająca za gardło do ostatniej strony, to trudno, przeżyję te wszystkie mozolne opisy i sztuczny język. A mimo że Maciej Hen nie ma tak naprawdę na powieść żadnego pomysłu, napisał tomisko które przeczytałem z ogromną przyjemnością, choć bez ekscytacji. Dziwne? Ano nie aż tak dziwne, bo „Solfatara” jest po prostu napisana tak dobrze, że na niespotykanym dzisiaj w polskiej literaturze poziomie. Dbałość od detale historyczne i językowe, perfekcyjna dyscyplina narracyjna, świetne dialogi, panowanie nad strukturą powieści – to wszystko z powodzeniem zastępuje błyskotliwy koncept, którego…
„Historie autorytetu wobec kultury i edukacji” Lecha Witkowskiego to nie jest przeciętna książka z pogranicza filozofii, socjologii, pedagogiki. Nie tylko ze względu na objętość: ale z ręką na sercu, to 800 stron prawdziwej uczty dla każdego, kto lubi niepokorne umysły ubrane w tak rzadko dzisiaj spotykaną kunsztowną polszczyznę. Książki naukowe, a takie w zdecydowanej większości produkują profesorowie, są generalnie zarówno użyźniające naukową glebę, jak i koszmarnie nudne dla czytelnika spoza grona wzajemnie się cytujących pracowników uczelnianych. To nie jest polska skaza – tak się dzieje na całym świecie. Jeśli ktoś napisze książkę, która dociera do umysłów bardziej otwartych niż akademickie, staje się gwiazdą. Taką gwiazdą już jest prof. Lech Witkowski, a „Historią autorytetu” tylko umocnił swoją pozycję na firmamencie. Autorytet w ogóle jest (czy raczej do czasu wydania tej książki BYŁ) zaniedbanym terminem i zjawiskiem. Nie za bardzo było wiadomo kto miałby się nim zająć: pedeutologia? psychologia? socjologia? filozofia? Całe szczęście, że pochylił się nad nim prof. Witkowski, bo dzięki temu dostaliśmy do rąk dzieło, które wykracza poza partykularne ramy jednostkowych nauk. Jednak nie wartość naukowa – choć jest nie do przecenienia – a język, jakim posługuje się autor, sprawia, że „Historia autorytetu” trafia do mojej listy najważniejszych książek XXI…
„Życie przed sobą” to perełka. Jedna z najlepszych książek XX wieku. Przesadzam? Może trochę. Tylko trochę. Z początku nie wiedziałem, że nie mam matki, a nawet że w ogóle trzeba mieć. Pani Roza starała się o tym nie mówić, żeby mi głupie myśli nie przychodziły do głowy. Nie wiem, dlaczego się urodziłem i jak to właściwie było. Opowieść małego Momo jest w gruncie rzeczy prosta, jak tylko prosty może być świat dziecka. Nietuzinkowego dziecka. Wychowywany po muzułmańsku przez Żydówkę, Momo jest synem kurwy i alfonsa, którzy dali go na wychowanie byłej kurwie prowadzącej nielegalny sierociniec w najbiedniejszej dzielnicy Paryża. Pani Roza jest wiekową Żydówką, która cudem przeżyła holokaust i bardzo chce już umrzeć. Najbardziej boi się szpitala, gdzie bezlitośni lekarze nie pozwalają człowiekowi umrzeć. Od pewnego czasu role się odwróciły i to Momo opiekuje się panią Rozą, tym bardziej, że od pewnego czasu chłopiec ma już 14 lat. Stało się to nagle, w jednej chwili: z dziesięciolatka stał się czternastolatkiem. Okazało się bowiem, że pani Roza go okłamywała co do wieku, chcąc go jak najdłużej utrzymać przy sobie. Zjawił się jednak wymęczony jegomość twierdzący, że jest ojcem chłopca i podał parę dat. Momo policzył i mu wyszło, że w ciągu…
Proces w Norymberdze był wyjątkowy, tak jak wyjątkowa była poprzedzająca go wojna. Pierwszy raz w historii przed normalnym sądem stanęli ci, którzy odpowiadali za faszystowskie, nazistowskie, niemieckie szaleństwo. Byli traktowani nie jak jeńcy wojenni, tylko jak kryminaliści. „Oskarżeni nie przyznają się do winy” Karola Małcużynskiego nie jest książką historyczną, naukową. Bliżej jej do reportażu. Dzięki czemu koszmar zbrodni i groteskowość zbrodniarzy widzimy w szerszym kontekście. Mimo że książka ukazała się w połowie lat 60., autor nie wciąga nas zbyt nachalnie w ówczesną propagandę, a jeśli to robi, to jak w przypadku „wypędzonych” brzmi przeraźliwie aktualnie. Małcużyński był obecny podczas procesu jako jeden z nielicznych polskich dziennikarzy. Jego opis Niemiec i Niemców w pierwszych powojennych miesiącach jest bardzo mocny: bieda, nędza i brak honoru. Jak mówi, podczas okupacji widział różne sytuacje. Widział przerażenie i chwile słabości. Mimo to Polacy zwykle ginęli z Polską na ustach. Niemcy tuż po kapitulacji okazały się… antyfaszystowskie. Nie było komu nie tylko ginąć za tak powszechnie gloryfikowaną ideę, ale nie było nawet komu jej bronić. Wszyscy byli niewinni. Także ci, którzy ostatecznie zostali przez międzynarodowy trybunał oskarżeni. Norymberga była gigantycznym przedsięwzięciem pod każdym względem. Miała na celu nie tylko wymierzenie sprawiedliwości kluczowym – pozostałym przy życiu…
Nic mi nie mówiło nazwisko Wojciecha Pogonowskiego, kiedy zobaczyłem jego debiutancką powieść „Prima aprilis. Nepomuk”. A powinno, bo człowiek bardzo ciekawy: za komuny krytyk literacki, potem wydawca i… przynęta policyjna w walce z mafią. Ciekawy tygiel? Nic dziwnego, że i powieść wyjątkowa. Lubię powieści nieoczywiste, Pogonowski najwidoczniej jako krytyk naczytał się już tyle liniowych historii, że postanowił pokazać coś innego. Naprawdę mnie wciągnęła budowa, struktura tej powieści, choć sama fabuła też jest interesująca. Pod warunkiem, że nie bierze się serio laurek z obwoluty. Redliński krzyczy: „Nareszcie panorama Polski Ludowej i snobistyczno-bananowej Warszawki”, Nowakowski (tak, tak – Marek) dokłada do pieca: „Rozmach epicki przypomina XIX-wieczną powieść-sagę”. Wolne żarty 🙂 Powieść rzeczywiście w głównym nurcie opowiada o mrocznych latach wczesnej komuny, tyle że robi to w sposób specyficzny. Nasz główny bohater – Dec – wychowuje się w rodzinie mimo wszystko odrealnionej. Tutaj naprawdę głęboki ukłon w stronę autora za niebywale plastyczny, żywy obraz tej rodziny mieszkającej w pięknym domu, pałacu, ulokowanym w najlepszej wówczas dzielnicy Warszawy. Matka Deca jest prawdziwą hrabiną, rozmawiającą z synem wyłącznie po francusku. Ojciec za to tępym trepem, a przez to wysokim urzędnikiem komunistycznej maszyny niszczenia ludzi. Rodzice się umówili, że Deca będą wychowywać „po bożemu”, a jego…
Są takie książki, które spadają na człowieka jak nagłe, niespodziewane wydarzenie. Zanim zrozumiesz co się stało, już jest po wszystkim. A ty zostajesz na długie godziny, dni, tygodnie z rozmyślaniem, analizowaniem, dekonstruowaniem. Taki jest „Kormoran” Stephena Gregory. Dość przypadkiem wpadła mi w ręce ta książka, wydana oryginalnie w 1986 roku, a po polsku osiem lat później. Na świecie Gregory jest znany jako autor gatunku zwanego horror fiction. Tylko niech nikogo nie zwiedzie ten „horror” – tutaj jest on używany w znaczeniu chyba pierwotnym, jako strach przed nieznanym, bliżej dzisiejszego znaczenia wyrazu „terror”, niż stada bezmózgich zombi albo innych pił mechanicznych. Za „Kormorana” Gregory dostał Somerset Maugham Award, w latach 90. BBC zrobiła na jej podstawie film, który wygrał dwie nagrody BAFTA Cymru. A w Polsce? Książka praktycznie nieznana, autor nieznany. Nie wiem dlaczego tak się stało, bo – obok oczywiście autorskich przymiotów literackich – olbrzymi ukłon należy się tłumaczce, Elżbiecie Petrajtis-O’Neill. Samą fabułę – nie zdradzając oczywiście smaczków, które są naprawdę mocne – można streścić w paru słowach. Zmęczone życiem nauczycielskie małżeństwo Anglików, z malutkim dzieckiem, dostaje w spadku od dalekiego krewnego piękny dom w Walii. Warunek jest jeden: muszą się opiekować kormoranem, którego spadkodawca uratował od pewnej śmierci. Co…