„Fale tłumią wiatr” braci Strugackich to dzisiaj już prawie kompletnie zapomniana książka. A szkoda, bo z ręki tych pisarzy nie wychodziły rzeczy mierne. To zawsze był przebłysk geniuszu. W dalekiej przyszłości, na Ziemi, Maksym Krammerer prowadzi komórkę zajmującą się niewyjaśnionymi wydarzeniami. Bardzo różnego typu. Naukowcy zastanawiają się na przykład nad tym, dlaczego jeden muzyk jest genialny, a drugi tylko świetny. Albo kim są Wędrowcy. Ziemianie skolonializowali już większą część znanego wszechświata. Z niektórymi planetami mamy stosunki przyjazne, z innymi chłodne, ale wówczas wchodzą do gry Progresorzy, którzy na miejscu próbują naprawić bieg historii, albo… pokazać tubylcom ich miejsce w szeregu. Od pewnego czasu powstała koncepcja mówiąca o tym, że na Ziemi mogą to samo robić Wędrowcy. Dokładniej stało się to jakieś dwieście lat wcześniej, gdy w skałach Marsa odkryto puste podziemne miasto. I zaczynają się dziać na Ziemi i z Ludźmi różne rzeczy. Czy to faktycznie Wędrowcy? A może my sami jako gatunek zaczęliśmy się dzielić?
Jedna z dłużej przeze mnie czytanych książek. Prawie rok, z doskoku, po kilka-kilkanaście stron czytana rzecz nie dlatego, że nudna czy męcząca, po prostu nie przywykłem do tak skrupulatnej pracy badawczej jaką wykonał Miłosz Sosnowski. „Badania nad rodowodem i tożsamością narodową Fryderyka Nietzschego w świetle źródeł literackich, biograficznych i genealogicznych” już samym tytułem mogą przytłoczyć. I faktycznie trochę tak jest. Autor tej rozprawy doktorskiej w istocie szukając prawdziwej tożsamości Fryderyka Nietzschego zszedł do głębokich mroków historii. Skąd ten upór? Dwudziestowieczne źródła – jedno mówiące o zdecydowanym, bo przecież deklarowanym!, polskim pochodzeniu i drugie o jednoznacznie niemieckich, rasowych korzeniach filozofa – były przesiąknięte ideologią, a nie pociągiem do wiedzy. To wszystko musiał nadrobić Sosnowski sam. I zrobił to w brawurowym stylu odnajdując szesnastowieczne dokumenty zawierające nazwę miejscowości Niczk (Nyczk) i równie stare – najstarsze odnalezione zapisy nazwisk Niczki/Nyczky z 1521 roku. Czy dzisiaj ma dla nas jakiekolwiek znaczenie, jakiej narodowości tak naprawdę był Nietzsche? Czy to nie jest trochę fanaberia pasjonata historii? Jeśli nawet, to jest podana w przepysznym stylu. A moim zdaniem postać bez wątpienia jednego z najważniejszych filozofów dwudziestego wieku zasługuje na wciąż świeże odkrywanie, odczytywanie, rekonstruowanie. Jego stosunek do Niemców, do Polaków, do Francuzów – wszystko to sprawia,…
„Oblicza Wód” Roberta Silverberga to powieść wyjątkowa. Trudno ją zakwalifikować do science fiction, nie jest to fantasy. W moim przekonaniu najbliżej jej do fantastycznego traktatu etycznego, choć to określenie kompletnie nie oddaje sensu książki. Na obwolucie mówi do nas Isaac Asimov: „Tam, gdzie Robert Silverberg jest dzisiaj, science fiction dojdzie dopiero w przyszłości”. Dodam tylko, że na tę przyszłość pewnie jeszcze nam przyjdzie poczekać. „Oblicza Wód” napisaną z ogromnym rozmachem wyobraźni opowieścią na temat tożsamości, relacji ja-Inny. Wszystko dzieje się na planecie pokrytej wodą, wokół nas pojawiają się istoty, rośliny i przedmioty osadzone w świecie zupełnie dla nas obcym. Jeśli ktoś nie przepada za „opisami przyrody”, to po tej powieści zakocha się w nich. Ogrom wody, pielgrzymka w poszukiwaniu sensu, życia, nowego świata. I wreszcie motyw tak podobny do „Solaris” Lema – ale nie będę szczegółów opowiadał, bo może jednak ktoś się skusi na samodzielną lekturę. Historia społeczności wyspy Sorve, ich wyprawa – przymusowa po tym, jak jeden z ludzi zachował się paskudnie wobec nurka – jednego z inteligentnych stworzeń wodnych i społeczność gospodarzy, skrzelowców, wygnała całą kolonię – w poszukiwaniu nie wiadomo czego. Schronienia? Przeżycia? A może jednak prawdy, wiedzy o tej planecie i ogóle o życiu? Naprawdę genialna…
Choroby fascynują. Nie pod względem medycznym (albo – nie tylko pod tym kątem), ale jako zjawiska kulturowe, gospodarcze, socjologiczne, religijne. Pojedynczy przypadek to temat dla lekarza, ale epidemia to już większy temat. Jedną z ofiar tej niezdrowej, ale jakże ciekawej fascynacji zarazami jest John Aberth, autor świetnej książki „Spektakle masowej śmierci”. Aberth zastanawia się, jak ludzkość sobie poradziła, albo nie poradziła, z takimi chorobami jak dżuma, ospa prawdziwa, gruźlica, cholera, grypa i AIDS. Niektóre z nich spustoszyły pół świata, inne doprowadziły do zagłady całe cywilizacje i zapomniane dzisiaj narody. W jak różny sposób podchodzono do dżumy w zależności od wyznawanej religii, kultury. Ile czasu zajęło ludziom uświadomienie sobie czym w ogóle jest dżuma: indywidualną choć masową karą za grzechy, czy zarazą, która nie wybiera ofiar? To jest naprawdę fascynująca podróż po kontynentach i religiach w pogoni za śmiercią i cierpieniem wywoływanymi przez zarazy. Na pewno nie ułatwia lektury dość drobiazgowy opis medyczny, historyczny i setki przypisów (na szczęście są na końcu książki), ale warto przejść te kilkaset stron za rękę z kimś, kto o chorobach wydaje się, że wie prawie wszystko. Autor nie jest dogmatykiem. Nie podaje ani konkretnych przyczyn, ani rozwiązań. Nie wyrokuje skąd się wziął wirus HIV, ani…
Ależ to dobre! Doskonałe! Twarde, konkretne SF. Klasyka gatunku. Za każdym razem kiedy sięgam po cokolwiek Roberta Silverberga mam wrażenie, że czytam na kilkuset stronach definicję fantastyki naukowej. „Wieża światła” nie jest wyjątkiem. XXIII wiek. Ludzie są w mniejszości, nie ma już państw, kosmos stoi otworem. Simeon Krug jest najbogatszym człowiekiem na Ziemi. Zbudował olbrzymie imperium finansowe, a zarabia głównie na produkcji androidów. Nie są to jednak roboty, a prawie ludzie – manipulując kodem genetycznym tworzy humanoidalne stworzenia zdolne do emocji. W tajemnicy przed wszystkimi androidy stworzyły własną religię, z Krugiem jako bogiem, który ich wyzwoli i da im prawa obywatelskie. Tak się jednak nie dzieje. Dla Kruga androidy są przedmiotami. Inteligentnymi, doskonałymi, ale przedmiotami. Doskonała rzecz.
Miała być science fiction. Wyszła antyutopia do kwadratu, bo w dwóch światach jednocześnie. Brian W. Aldiss spróbował dość karkołomnej konstrukcji. Paul – potomek islamskich imigrantów uważający się za Brytyjczyka – żyje w dwóch światach. W jednym jest więźniem, bo w swojej książce zawarł scenę ataku terrorystycznego na brytyjskiego premiera, co zostało potraktowane przez MROK (Ministerstwo Rozpoznawania Ośrodków Konspiracji) jako nawoływanie do terroru. Jest torturowany, przesłuchiwany, męczony. W drugim świecie jest osadnikiem na bardzo dalekiej planecie Stygia, gdzie przybysze z Ziemi właśnie wymordowali wszystkich jej mieszkańców. Czyta się to dobrze, nie powiem, ale czy chciałbym kiedyś wrócić? Chyba nie. Szkoda, bo niektóre rozwiązania (takie jak np forma przesyłania ludzi w statku kosmicznym w postaci zapisu pamięci i magmy komórek) są genialne.
Zbigniew Załuski. Urodzony na Ukrainie jeden z fundamentów intelektualnych polskiego komunizmu. „Siedem polskich grzechów głównych” to jego najbardziej chyba znane dzieło. Wydane w 1962 roku, miało z jednej strony rozprawić się z mitem samobójczych wariatów – Polaków, którzy z szablami szli na czołgi i wysadzali swoje reduty w akcie protestu przeciwko złemu światu, ale z drugiej strony miało ugruntować przekonanie, że wyłącznie w symbiozie z radziecką Rosją Polska ma historyczną szansę na autentyczną wolność. Od razu uprzedzę: ten drugi aspekt brzmi dzisiaj kuriozalnie, ale w książce Załuskiego – wręcz groźnie. Mimo wszystko warto samodzielnie zobaczyć, jaki klimat intelektualny wówczas panował w elitach polskiej partii robotniczej, zjednoczonej w dodatku. To było naprawdę szczere, głębokie przekonanie o dziejowej konieczności ostatecznego zwycięstwa komunizmu. Przeczytać warto, ale czy trzeba? No nie, nie trzeba. Choć muszę być uczciwy: to jest naprawdę atrakcyjnie napisana rzecz.
Są autorzy, do których podchodzę z ogromnym szacunkiem, prawie że na kolanach. Wiem po prostu, że czeka mnie intelektualna przygoda na wiele miesięcy, bo po lekturze zostają w głowie pytania i tezy do rozważania przez długi czas. Taki jest Francis Fukuyama, którego „Tożsamość” kupiłem parę tygodni temu i wciąż nie mogę powiedzieć, że wiem, co dokładnie chciał powiedzieć. Wiem za to bardzo precyzyjnie, na jakie pytania szukam odpowiedzi we własnej głowie. „Tożsamość. Współczesna polityka tożsamościowa i walka o uznanie” – taki ma pełny tytuł najnowsza, wydana oryginalnie w 2018 roku, książka autora terminu „końca historii”. Autor zmierzył się tym razem z szansą na odzyskanie, czy bardziej – uzyskanie, przez nas wszystkich podmiotowości historycznej. O ile dotychczas lewica walczyła o grupy uważające siebie za wykluczone (od LGBT do niepełnosprawnych), a prawica miała na ustach narody, to nadchodzi czas podniesienia głowy przez większość, która dzisiaj najbardziej czuje się dyskryminowana. Tak jest w Ameryce z białymi, heteroseksualnymi i religijnymi mężczyznami, tak samo w Polsce czuje się rzesza drobnych przedsiębiorców i masa osób pracujących za najniższą krajową. Tożsamość jest dzisiaj motywem przewodnim wielu zjawisk politycznych, od nowych populistycznych ruchów nacjonalistycznych, poprzez bojowników islamskich, po kontrowersje, do których dochodzi na kampusach uniwersyteckich. Nie uciekniemy do…
Nic nie wiemy o wierzeniach obcych nam kulturowo ludzi. Wydaje nam się, że takie pojęcia jak „bóg” czy „kapłan” są powszechne. Otóż nie. Książka Zajączkowskiego „Pierwotne religie czarnej Afryki” była dla mnie piękną podróżą w kompletnie nieznany świat. Oczywiście mam świadomość, że taka Afryka, o której pisze Zajączkowski nie istniała już w czasach powstawania tej książki, czyli w 1965 roku. Dzisiaj pewnie są po niej bardzo trudno dostrzegalne ślady. Minęło może ze sto lat od czasów, kiedy Afrykańczycy masowo wierzyli w boga odry, w bogów zaklętych w węże i inne dzikie zwierzęta. Zajączkowski nie skupia się religii wyizolowanej od pozostałych aspektów życia Afrykańczyka. Ma bowiem świadomość, że w tamtej kulturze nie byłoby to w ogóle możliwe. My, Europejczycy lubimy takie podziały na ducha i materię, byt i niebyt, życie i śmierć, sen i jawę – dla Afrykańczyka sprzed jeszcze stu lat taki podział byłby kompletnie niezrozumiały. Tam wszystko jest – zmarli dbają o ziemię, sny się spełniają, a życie jest tylko pewną proporcją ducha do materii. Tak było wprost np u Aszantów, którzy wierzyli, że dusza składa się z czterech części: Czwarta część duszy jest zarazem częścią zbiorowej duszy przodków. Zbiorowej, ponieważ przodkowie Aszantów nie są zindywidualizowani. (…) Od urodzenia…
Pamiętacie Kira Bułyczowa i jego Wielki Guslar, w którym czasem pojawiały się w sklepie prawdziwe (spełniające życzenia!) złote rybki a wódka leciała z kranów? No to przypomnijcie to sobie w naszym, swojskim, wydaniu, które smakuje na pewno nie gorzej od radzieckiego mistrza ciętego SF. Andrzej Pilipiuk nie jest może językowym żonglerem, ale z całą pewnością polszczyzna mu nie przeszkadza w opowiadaniu historii. „Konan Destylator” to jedna z wielu książek na temat przygód Jakuba Wędrowycza, jak go opisano na okładce książki: to przerażający wiekowy ochlapus, wiejski egzorcysta, bimbrownik i kłusownik, porażający otoczenie wyglądem, zapachem i kulturą osobistą ? a raczej jej brakiem. W towarzystwie równie odrażających kumpli pije, produkuje samogon, wdaje się w awantury oraz wypełniając wolę przodków regularnie likwiduje przedstawicieli wrogiego rodu ? Bardaków. Nie jest to zbiór opowiadań, które przejdą do historii literatury, nawet w tej niszy nisz jaką uprawia w serii o Wędrowyczu Pilipiuk, ale gwarantuję, że kilka wieczorów spędzicie w doskonałym humorze. Tylko i aż o to pewnie chodziło, więc: czapki z głów i do boju z Bardakami!