Trylogia, której pierwszą częścią jest „Sanctus”, to dzisiaj światowy hit. Simon Toyne napisał thiller, który został wydany w ponad 40 krajach i przetłumaczony na 27 języków. Problem w tym, że to zwyczajny gniot, choć niesamowicie opakowany.
Przyznaję od razu: po lekturze „Sanctusa” raczej niechętnie wezmę do ręki kolejne części trylogii. Bałbym się okrutnie mojego paskudnego charakteru, który nie pozwala mi odkładać książek przed przeczytaniem ostatniej strony. A „Sanctus” to było blisko pół tysiąca naprawdę męczących stron.
Opowieść Toyne’a to książka napisana według przepisu starego jak amerykańskie bestsellery bazujące na wciąż nieustającej modzie na thillery. W tureckim, starożytnym mieście Ruin mieści się Cytadela – równie wiekowa świątynia wykuta w litej skale. Posiadający autonomię zakon opiekuje się tajemniczym Sakramentem. Spekuluje się, że to Święty Gral, autentyczny krzyż na którym skonał Jezus albo jeszcze coś innego. Fakty są jednak takie, że świątynia jest dużo starsza niż dwa tysiące lat, więc i artefakt musi być sprzed czasów Chrystusa. Opowieść zaczyna się mocnym akcentem: ze szczytu świątyni w widowiskowy sposób rzuca się mnich. Policjant badający sprawę od razu wie, że ma do czynienia nie tyle z samobójstwem, co ze specyficznym komunikatem. Oprócz przedziwnych blizn układających się w logiczne wzory pokazujące, że był Sancti – jednym znajbardziej wtajemniczonych braci, mnich przekazał swoją informację treścią żołądka. Podczas sekcji zwłok znaleziono w nim pestki jabłka z wygrawerowanymi literami i… numer telefonu do amerykańskiej dziennikarki.
Zaczyna się ciekawie? Pozornie tak. W rzeczywistości to tak naprawdę jedyne wydarzenie, które trzyma czytelnika w napięciu. Później są strzelaniny, pogonie, przypadkowe wątki, o których sam autor szybko zapomina, papierowe postaci i plastikowe dialogi – a wszystko to podane z gracją kelnerki z Pizza Hut. A już pomysł na Sakrament… Nie chcę psuć resztek przyjemności, jeśli ktoś zechce jednak się sprawdzić czym zachwyca się świat. Jednak nie bez powodu autor tak błyskawicznie przyspieszył finałowe sceny – jestem przekonany, że ze wstydu i koncepcyjnej zapaści chciał jak najszybciej o „Sanctusie” zapomnieć.
A dla pisarzy i wydawców zjawisko pod nazwą „Toyne” i „Sanctus” jest przedmiotem obowiązkowej analizy. Tak się właśnie dzisiaj na świecie „robi” literaturę. Proszę zobaczyć na stronę internetową trylogii: www.thesancti.com – perełka marketingowa. Absolutny mistrz świata.
No Comments
Comments are closed.