Może i Dan Brown to pisarz średniej marki wśród znawców literatury, trudno. Ja ostatnio z głową pełną własnego pisania, egzystencjalnych pytań i walki z poustawianymi przed laty przeze mnie samego wiatrakami, z największą przyjemnością oddaję się tej – nie ukrywam – nieco bezmyślnej rozrywce. Bo właściwie dlaczego książka miałaby zawsze być alternatywą dla malarstwa czy kolejnej analizy Wittgensteina? Może być po prostu zdecydowanie fajniejszą wersją patrzenia na jakiś klon kinomaniaka czy ciągnących się godzinami paplanin fejsbukowych. I wtedy ktoś taki jak Dan Brown wydaje się na miejscu.
„Digital fortress” to szybka, atrakcyjna opowieść nie tylko dla domorosłych informatyków i kryptologów. Rzecz jest napisana tak prostym językiem, że wreszcie zrozumiałem jak mi się wydaje światowy fenomen Browna. To co wcześniej uważałem za dyletanctwo tłumaczy jest właśnie orężem, dzięki któremu książki Amerykanina kupiło już pewnie z 200 milionów ludzi na całym świecie. Trochę faktów (NSA, echelon, okruchy sieciowej kryptografii) zalane po brzeg talerza piękną kobietą, odważnym i mądrym profesorem, wyścigami, strzelaninami i happy endem. No jak to mogło się nie sprzedać? Musiało.
„Zaginiony symbol” czytałem po polsku, z dużą mniejszą przyjemnością, choć… To przecież dokładnie ta sama opowieść, którą znajdujemy w każdej książce sygnowanej nazwiskiem Dana Browna. Tym razem profesor znów ratuje świat, nie cały rzecz jasna, ale własny – amerykański.
No Comments
Comments are closed.