O takich książkach jak „Organizacja Lebensborn” Volkera Koopa nie potrafię mówić bez emocji. Od kiedy przed laty dowiedziałem się, czym był Lebensborn, że jeden z jej oddziałów w okupowanej Polsce był – co prawda dość krótko – w Bydgoszczy, zacząłem szukać źródeł.
Do dzisiaj nie wiadomo, ile polskich dzieci Niemcy porwali i wywieźli do rodzin zastępczych na terenach Rzeszy. Powojenny „polski” rząd upomniał się o 10 lub 15 tysięcy dzieci (obie liczby pojawiają się w materiałach źródłowych). Jednak do kraju wróciło – według różnych źródeł – około 20-30 tysięcy. Publikacja „The Lebensborn Organisation” wydana przez Southern Illinois University mówi za to, że wróciło do Polski mniej niż 1500 dzieci, ale… w internecie zostały po niej puste linki. W Norymberdze padło stwierdzenie, że Lebensborn był odpowiedzialny za porwanie ok. 250 tysięcy ze wschodu Europy, w tym 200 tysięcy z Polski. Nikt tego nie kwestionował, ale Koop nie wierzy w takie szacunki i – z ogromną szkodą dla wartości książki – jest przekonany, że było to zdecydowanie mniej. „Faktycznie, było wiele takich przypadków – nie tylko w Polsce – jednak ich rozmiary, podane przez Clay (dziennikarkę BBC, która twierdzi, że 200 tysięcy – przyp. PS) dalekie są od rzeczywistości” – pisze Kloop. Jak było naprawdę? Z tej książki się tego nie dowiemy, bo i autor był zainteresowany raczej innymi aspektami działalności Lebensbornu.
Liczba krzywd ma znaczenie, choć najbardziej istotny jest fakt, że nikt nie kwestionuje zbrodniczego charakteru organizacji, która budowała swój kryształowy wizerunek niczym Jerzy Owsiak. Oficjalnie pomagała niemieckim matkom i sierotom, wspierała pozamałżeńskie porody, dzięki czemu zmniejszała radykalnie liczbę i tak zakazanych w Rzeszy aborcji. Heinrich Himmler miał na jej punkcie totalnego fioła, ale trudno mu odmówić daru futurologa. We wrześniu 1942 roku podczas obiadu powiedział:
Niemcy potrzebują dużo dzieci, żeby być gotowe do wcześniej czy później czekającej je ostatecznej walki z Azją. Przy płodności Rosjan i przy naszym wydelikaceniu, żeby nie powiedzieć degeneracji, łatwo można obliczyć, że za 25 lub 30 lat naprzeciw 80 milionom Niemców stanie 240 milionów Rosjan, a Rosjanie ci będą tylko forpocztą Azji, która ze swoim 1 miliardem 200 milionami ludzi po prostu nas zmiecie z powierzchni.
Lebensborn jest odpowiedzialny za dramat setek tysięcy słowiańskich, głównie polskich dzieci. Himmler mówił wprost, że niemiecka racja stanu wymaga, by te dzieci „porywać i kraść”. Oczywiście, tylko te, które spełniają warunki. Fragment rozkazu wysłanego do szefa Lebensbornu dotyczy dzieci, których rodzice zostali zamordowani przez Niemców:
Złe dzieci trafią do wyznaczonych obozów dziecięcych. Dzieci dobre rasowo, które oczywiście mogłyby stać się najniebezpieczniejszymi mścicielami swoich rodziców, gdyby nie zostały wychowane po ludzku i dobrze, powinny zostać – jak sobie wyobrażam – poprzez dom dziecka Lebensborn, do które byłyby najpierw bez trudności przyjęte i w którym zbadano by je pod względem charakteru, przekazane następnie niemieckim rodzinom na wychowanie lub do adopcji.
Tego typu, nowych dla mnie, cytatów jest w książce Koopa wiele. Niestety, wiele z nich jest dla polskiego czytelnika kompletnie nużących. Szanując efekty najwidoczniej żmudnej, długotrwałej i skrupulatnej pracy autora, trudno powiedzieć, żeby wyliczenia budżetu Lebensborn z 1938 roku wnosiły cokolwiek do sprawy. Koop jest głęboko zainteresowany sprawami finansowymi, a niezgodne z prawem III Rzeszy przepływy finansowe martwią go chyba bardziej, niż sedno zbrodniczej działalności organizacji wymyślonej i nadzorowanej przez Himmlera. Duża część książki jest poświęcona metodom „pozyskiwania” nieruchomości na ośrodki Lebensborn w Niemczech i krajach okupowanych. I trzeba przyznać, że konfiskata willi Tomasza Manna – jako komunisty oraz wroga narodu i państwa – i przekazanie jej dla Lebensbornu już w grudniu 1936 roku to przykra sprawa. Dla Manna, który zresztą willę po wojnie odzyskał. Ale na miły Bóg czy to naprawdę jeden z kluczowych argumentów przeciwko Lebensbornowi?
Byłbym niesprawiedliwy, gdybym powiedział, że Volker Koop zupełnie przemilcza kwestie porwanych przez Niemców dzieci. Zanotował on wiele takich przypadków, dość ciekawych ze względu na kulisy techniczne i logistykę Lebensbornu. Nad wszystkim czuwał osobiście Himmler. Tak było na przykład w sprawie pewnej młodej kobiety z Tomaszowa, która miała w połowie niemieckie pochodzenie, jednak „w całości polskie zapatrywania”. Osobistą decyzją Himmlera została ona wysłana do obozu koncentracyjnego w Ravensbruck, a jej dwóch synów – ośmio i dwunastolatek – jako „rasowo bardzo dobrzy” trafili do szkoły w Deggendorf. Himmler zarządał cokwartalnego sprawozdania na ich temat:
Nauczyciele i uczniowie muszą starać się wyjaśnić obu dobrym rasowo chłopcom, że wcale nie popełnili dezercji z polskości, ale w związku ze swym pochodzeniem i swoją wartością rasową powinni opowiedzieć się za narodem, z którego się wywodzą.
Matce zabroniono jakiekogolwiek kontaktu z synami. Himmler nie pozostawiał złudzeń jeśli chodzi o dzieci „dobre rasowo”, mówił wprost, że Niemcy muszą je odizolować od niepewnych rodziców i wywieźć do Rzeszy.
Procedura była jasno określona: rodzice trafiali do obozu koncentracyjnego lub od razu do ziemi, dzieci wysyłano do ośrodka tymczasowego (głównie w Kaliszu), a następnie do któregoś z ośrodków Lebensborn w Niemczech. W tym czasie dziecku tworzono nową tożsamość: nowe imię, nazwisko, datę i miejsce urodzenia (najczęściej wpisywano Poznań). Nazwiska zmieniano dwukrotnie. Pierwszy raz jeszcze w Polsce, kiedy zmieniano polskie nazwiska na podobnie brzmiące niemieckie. Drugi raz, kiedy dzieci trafiały do niemieckich rodzin i przyjmowały ich nazwiska. Druga zmiana była dokonywana w utajnionym Urzędzie Stanu Cywilnego „L”, który był utworzony wewnątrz Lebensborn w Monachium. Archiwum tego urzędu pod koniec wojny zapakowano do sześciu skrzyń i wywieziono do Nussdorfu nad rzeką Inn. Tam dowódca jednej z amerykańskich jednostek z niewiadomego powodu większość z nich zniszczył i wyrzucił do rzeki…
Po wojnie próbowano odszukać porwane dzieci i zwrócić rodzinom, krewnym lub przynajmniej państwom, z których je ukradziono. Było to dramatycznie trudne zadanie, bo od strony formalnej istniało niewiele dokumentów, a świadkowie nie byli skłonni zeznawać. Do tego archiwum urzędu „L” zostało zniszczone. Nawet jeśli udało się ustalić tożsamość dziecka, oznaczało to dla niego zwykle kolejny koszmar. Tak było w przypadku chłopca, którego rodziców Niemcy zamordowali w obozie koncentracyjnym. Został on przekazany Polskiej Misji Dyplomatycznej jako Hans-Jurgen wraz ze skromnymi informacjami: datę urodzenia oznaczono jako 10 września 1939 roku, jako miejsce urodzenia przyjęto Łódź. Jako dwulatek trafił do niemieckiej rodziny i mieszkał w Berlinie. Urząd Dzielnicowy stwierdził, że „przybrani rodzice są do niego przywiązani, a on do nich także. Żyją w wielkiej harmonii.” Możemy sobie tylko wybrażać, co dla kilkulatka oznaczał powrót do kraju, najpewniej do sierocińca.
Po samobójczej śmierci Himmlera, przed sądem w Norymberdze za działalność Lebensborn odpowiadał przede wszystkim jej formalny szef Max Sollmann. I znowu Amerykanie – tym razem sędziowie – przyszli z pomocą dla Lebensbornu. Prokurator zażądał dla Sollmanna co najmniej dwóch lat obozu pracy z zaliczeniem 32 miesięcy przebywania w areszcie i obowiązku odprowadzania 50 procent dochodu wolnego od podatku. Wyrok ogłoszono 15 marca 1950 roku. Na trzydziestu stronach uzasadnienia napisano, że większość zarzutów się nie potwierdziła. Sollmann został skazany na 30 dni prac specjalnych, „jednak uznano je za już odbyte”. Musiał także zapłacić… 50 marek.
Porwane dzieci dzisiaj mają już wnuki i prawnuki. Mimo paru książek historycznych i osobistych świadectw, ich historia wciąż czeka na solidne opracowanie. Jedna z największych niemieckich zbrodni, bo skierowana w rodziny, w dzieci, nie doczekała się sprawiedliwości. Wciąż jednak mam nadzieję, że doczeka się prawdy.
No Comments
Comments are closed.