Tradycyjnie byliśmy państwem opartym na wolności. Kiedy w 1573 roku uchwalaliśmy deklarację warszawską – wielką kartę wolności sumienia – pozostałe państwa Europy jeszcze nie myślały w takich kategoriach. To Polska wyznaczała kierunki, a mogliśmy to robić, bo zewnętrznych wrogów odstraszała silna armia i doskonale operujący zarówno mieczem, jak i dyplomacją władcy. Ci z kolei byli trzymani w szachu przez naszą tradycyjnie kochającą wolność szlachtę.
Nie od zawsze było tak pięknie. Jeszcze Bolesław Chrobry kazał wybijać zęby tym, którzy jedli w poście zakazane przez Kościół mięso. Oddajmy sprawiedliwość także realiom, w których przyszło wykuwać polskie rozumienie wolności: kiedy na zachodzie Europy, ale i na Śląsku, płonęły stosy, w drugiej połowie XIII wieku biczownikom groziło więzienie i konfiskata majątku. Piastowie rozumieli, że oddzielenie sfery politycznej od religijnej jest niezbędne. Oczywiście na tyle, na ile to wówczas było możliwe. Największą rolę odegrała polska szlachta, zdeterminowana w walce o utrzymanie wolności religijnej na terenie kraju. Kiedy w 1554 roku biskup poznański skazał na śmierć za herezję szewca Pawła Organistę, ujęła się za nim ponad setka wielkopolskiej szlachty i magnaterii. Zdziwionemu biskupowi powiedzieli wprost: „Nie bierzemy na siebię obrony szewca, ale przewidujemy, iżbyś to samo, co by ci się dziś z szewcem udało, zrobił jutro z Marczewskim, Tomickim, Ostrorogiem i innymi„.
Deklaracja warszawska była dokumentem bez precedensu. W niektórych krajach edykty tolerancyjne dopuszczały dwa wyznania, Siedmiogród cztery. W Polsce zdecydowano się w ogóle nie ograniczać ich liczby i w imię religii krwi nie przelewać, nie karać konfiskatą dóbr, utratą czci, więzieniem ani wygnaniem. Dotyczyło to tylko szlachty, ale nieformalnie z powietrza wolności czerpały również z umiarem inne stany. Czegoś takiego świat nie widział. Prawo tolerancyjne na Zachodzie było zawsze aktem władcy, w Polsce – efektem kompromisu szlachty katolickiej i różnowierczej. Europa widziała wówczas płonące stosy i pogromy w Paryżu, Rzymie, Genewie. Noc świętego Bartłomieja w Polsce nie mogła się wydarzyć. O ówczesnej Francji Jan Kochanowski pisał:
Kędy ten co śpi – już nieraz ze snu swego się nie zbudzi,
Gdzie oknami wyrzucają okrwawione trupy ludzi.
Polacy nie chcieli u siebie widzieć scen z Paryża (trochę tak jak dzisiaj, prawda?), więc kiedy Henryk Walezy ubiegał się o polski tron został zmuszony najpierw podpisać konfederację warszawską i zgodzić się na „polskie rządania” (postulata polonica): przywrócenie we Francji pokoju wyznaniowego, powszechną amnestię dla hugenotów, przywrócenie potomkom nocy św. Bartłomieja godności, urzędów i dóbr, odstąpienia od oblegania twierdz hugenockich. Polacy postawili sprawę tak jasno jak to tylko możliwe: Nisi id feceris, Rex in Polonia non eris (albo ustawa o tolerancji, albo nie będzie polskim królem).
Nie jest prawdą, że ówczesne spory w naszej części Europy były wyłącznie sporami w chrześcijańskiej rodzinie, choć faktycznie największe napięcia przebiegały na linii katolicko-protestanckiej, najogólniej ujmując. Mieliśmy jednak także spore społeczności żydowskie, muzułmańskie i inne. Nie miało to znaczenia. Zygmunt II August przedstawił sprawę jasno: „Jestem królem narodu, a nie sumień„.
Wyjątkowa sytuacja w Polsce powodowała, że byliśmy potrzegani przez wielu Europejczyków jako oaza wolności. W 1564 roku nincjusz papieski Franciszek Commendone pisał z niesmakiem, że ktokolwiek „czy za przewinienia, czy za szkodliwe w religii mniemania z ojczyzny swojej był wygnanym, uciekał do Polski jak do pewnego schronienia. Każdy znalazł tam któregoś ze szlachty, co go bronił wspierał, zachęcał„. Przyjeżdżali więc Bracia Czescy, luteranie, kalwiniści, menonici, żydzi, muzułmanie, antytrynitarze, arianie. Jednym słowem: wszyscy. Znajdowali u nas swoją ojczyznę zarówno intelektualiści (protestanci), jak i chłopi (menonici), kupcy (żydzi), rzemieślnicy (anabaptyści). Wszyscy. Jedyny płomień jaki wówczas w Polsce płonął, a którego łunę widziano w całej Europie to był płomień dyskusji. Ze względu na mnogość wyznań, a wiele z nich miało wewnętrzną potrzebę misyjną, debata teologiczna praktycznie nie milkła. Bracia Czescy i włoscy, niemieccy antytrynitarze, francuscy kalwiniści i luteranie, tutejsi Żydzi i Karaimi, a także co oczywiste katolicy prowadzili spory na takim poziomie, jak nigdzie indziej nie było to możliwe. Ten prąd intelektualny rzecz jasna promieniował także na inne, poza teologią, sfery życia naukowego.
Konstytucja 3 maja 1791 roku rozciągnęła wolność wyznania na wszystkich obywateli. Uznawała religię katolicką za wyznanie panujące i zabraniała zmiany wiary katolikom, ale równocześnie dawała pełną swobodę kultu i opiekę rządu innym wyznaniom.
My, Polacy, mamy prawo mówić o racjonalnym, mądrym, efektywnym współistnieniu religii z poszanowaniem wyższości państwa prawa nad prawami religijnymi. Kiedy w Europie płonęły stosy, u nas trwały dyskusje teologiczne. Płynące dzisiaj z Europy nawoływania do tolerancji i koegzystencji mnie zwyczajnie bawią. Pamiętajmy co pisał Niemcewicz: „ile inne kraje straciły na prześladowaniu, tyle Polska na tolerancji zyskała„. A na pohukiwania Francuzów i Niemców miejmy gotową ripostę Stanisława Staszica: „Ze wszystkich Europy narodów, tylko Polak zakrwawionym fanatykiem nie był„.
No Comments
Comments are closed.