Ciężkie czasy okupacji hitlerowskiej. W Warszawie niby wszystko działa po staremu: jeżdżą tramwaje, choć podzielone na lepszych i gorszych, motłoch, stado wyganiane czasem z pojazdu wprost do łapanki, i panów, nur fur deutsche.
I takim właśnie tramwajem wracał z pracy, a właściwie z paru piw po pracy, chłopak z Woli. Antek był już na granicy poważnego „zawiania”, ale trzymał się na nogach dzielnie.
– Ta wojna to okropieństwo. Jeść nie ma co, pić nie ma co, aresztują, wywożą nie wiadomo gdzie i nie wiadomo za co – gaworzył cichutko do siebie Antek. To były dość odważne tezy, więc pasażerowie poczęli milknąć i przysłuchiwać się monologowi Antka.
– A wszystko to przez tego drania z piekła rodem, przez tego przeklętego „Ha”! – zakończył podniesionym głosem Antek. Jeszcze dobrze „Ha” nie wybrzmiało, kiedy z drugiego końca tramwaju zaczął się energicznie w stronę Antka przepychać tęgawy jegomość, nietrudno się domyślić, że tajniak.
– Co to za „Ha”? Kogo pan miał na myśli?! – zapytał tajniak, a w tramwaju zapadła grobowa cisza.
– No, „Hurchila”, ma się rozumieć – odparował ze stoickim spokojem Antek, na co zdezorientowany tajniak osłupiał i począł się cofać wgłąb tramwaju.
– Panie gestap, panie gestap! A pan kogo miał na myśli?! – krzyknął za nim donośnie Antek.
No Comments
Comments are closed.