Nic mi nie mówiło nazwisko Wojciecha Pogonowskiego, kiedy zobaczyłem jego debiutancką powieść „Prima aprilis. Nepomuk”. A powinno, bo człowiek bardzo ciekawy: za komuny krytyk literacki, potem wydawca i… przynęta policyjna w walce z mafią. Ciekawy tygiel? Nic dziwnego, że i powieść wyjątkowa.
Lubię powieści nieoczywiste, Pogonowski najwidoczniej jako krytyk naczytał się już tyle liniowych historii, że postanowił pokazać coś innego. Naprawdę mnie wciągnęła budowa, struktura tej powieści, choć sama fabuła też jest interesująca. Pod warunkiem, że nie bierze się serio laurek z obwoluty. Redliński krzyczy: „Nareszcie panorama Polski Ludowej i snobistyczno-bananowej Warszawki”, Nowakowski (tak, tak – Marek) dokłada do pieca: „Rozmach epicki przypomina XIX-wieczną powieść-sagę”. Wolne żarty 🙂
Powieść rzeczywiście w głównym nurcie opowiada o mrocznych latach wczesnej komuny, tyle że robi to w sposób specyficzny. Nasz główny bohater – Dec – wychowuje się w rodzinie mimo wszystko odrealnionej. Tutaj naprawdę głęboki ukłon w stronę autora za niebywale plastyczny, żywy obraz tej rodziny mieszkającej w pięknym domu, pałacu, ulokowanym w najlepszej wówczas dzielnicy Warszawy. Matka Deca jest prawdziwą hrabiną, rozmawiającą z synem wyłącznie po francusku. Ojciec za to tępym trepem, a przez to wysokim urzędnikiem komunistycznej maszyny niszczenia ludzi. Rodzice się umówili, że Deca będą wychowywać „po bożemu”, a jego siostrę – „po czerwonemu”. To jeszcze nie jest żadna perełka, perełką jest sposób, w jaki Pogonowski rysuje losy i historie wszystkich bohaterów. Poznajemy ich drzewa genealogiczne tak, że to nie nudzi, choć powinno. Autor naprawdę wie, co się robi z językiem i konwencjami, którymi żongluje bez trudności i z wyraźną przyjemnością. A ta udziela się czytelnikowi.
Mieszanie planów czasowych to nie od dzisiaj popularna sztuczka. Problem w tym, że albo się to robi tak jak np. Kate Moss – czyli „kiedyś” przeplatane z „teraz”, albo jak Kosiński w „Pustelniku” – groch z kapustą. W pierwszym przypadku trudno się pomylić, w drugim nie ma to najmniejszego znaczenia. Pogonowski robi to tak, jak nikt inny kogo czytałem – jak w dobrym aucie: nie zauważamy mijanych kilometrów i lat. Mógłby ktoś zarzucić, że to nic nowego po „Rękopisie znalezionym w Saragossie”, opowieści w opowieściach, które są w opowieściach. Jasne, nie o to chodzi żeby wyważać otwarte drzwi, tylko żeby przejść przez nie PO COŚ. No i to się doskonale udało Pogonowskiemu. Dzięki tym technikom jesteśmy wewnątrz losów Deca, znamy jego przeszłość i przyszłość, jesteśmy Decem wspominającym swoje życie. Brzmi banalnie, domyślam się, ale wejdźmy piętro niżej. Czy taki nie był właśnie stalinowski i poststalinowski socrealizm? Poplątaniem, brutalnością i naiwnością, zamgleniem wszystkiego, z równoczesnym, czasem histerycznym „pamiętaniem o pamiętaniu”?
Pogonowski nie tylko żongluje konwencjami, ale jest też naprawdę biegły w języku. Polskojęzycznych autorów ostatnimi czasy nie śledzę zbyt uważnie („Prima prilis” jest z 2006 roku…), więc nie wiem jak to wygląda u konkurencji. W tej powieści jest taka erupcja języka, jakiej dawno nie czytałem. Od muzułmańskich, polskich Tatarów, przez wyrafinowany język byłej arystokracji, komunistyczny bełkot, robotniczą prostotę, więzienny gryps, osiedlowy slang, do rozmów po francusku – to naprawdę wciąga i urzeka. Podróż po językach, czasie, przestrzeni, emocjach. Lubię.
No Comments
Comments are closed.