Wciąż nie mogę się wygrzebać z fascynującej podróży po kiepskich bestsellerach. Tym razem padło na Jamesa Beckera i jego „The lost testament”. W Kairze podczas wyburzania, w piwnicznym sejfie robotnicy znajdują tajemniczy manuskrypt. Okazuje się, że można go odczytać wyłącznie przy użyciu najnowszej techniki – ultrafioletu i zaawansowanych komputerowo sztuczek. Zaczynają ginąć w brutalny sposób wszyscy, którzy mieli jakikolwiek kontakt z manuskryptem. Do akcji wkracza cudnej urody blondyna – historyczka z Wielkiej Brytanii i jej były mąż, obecnie bliski przyjaciel. Zbiegiem okoliczności jest on policjantem wyszkolonym w posługiwaniu się bronią i samochodem 🙂
Potem na biednego czytelnika czekają strzelaniny w Hiszpanii, Francji, Anglii, pościgi, bójki, hotelowe pokoje (bez „momentów”!) i co najgorsze smętne wywody na temat Watykanu i chrześcijaństwa w ogóle.
A manuskrypt – oszczędzę przez litość czytania tych setek stron bełkotu – zawiera urzędową, sądową informację z początku naszej ery. Niejaki Józef skarży się w niej na rzymskiego łucznika o imieniu Pantera, że zgwałcił on jego żonę, Marię, wskutek czego jest ona brzemienna… Naprawdę jestem zdumiony, że coś takiego sprzedaje się w setkach tysięcy egzemplarzy…
No Comments
Comments are closed.