Grochowiak wielkim literatem był. A ja tę powieść – „Trismus” – trzymałem na regale od lat nietkniętą. Wreszcie przeczytałem. To jedna z tych nielicznych powieści, po których trudno cokolwiek powiedzieć, bo człowiek na długie tygodnie traci oddech.
W największym skrócie, „Trismus” to specyficzny rodzaj dialogu: małżeństwo wspólnie pisze pamiętnik, czy może raczej dziennik, tyle że niesystematyczny. To specyficzna para: zawładnięty do szaleństwa faszystowską ideologią młody Niemiec i jego żona, z pochodzenia Dunka, ale z duszy niemiecka nazistka. Główny bohater jest szefem obozu koncentracyjnego na terenie Rzeszy, specyficznego rzecz jasna, bo nie przypomina on bynajmniej znanych nam z historii obozów. To miejsce, w którym są trzymani, we względnie znośnych warunkach, Żydzi, masoni i „skalani” niemieccy arystokraci. Nie chodzi o ich „resocjalizację” ani eksterminację – są trzymani w obozie z nadzieją na wykup. To po prostu jeden z pomysłów Rzeszy na pozyskiwanie pieniędzy potrzebnych do prowadzenia wojny. Żona naszego wielbiciela Hitlera koniecznie chce urodzić mu dziecko. Nie udaje się jej ta sztuka. Zaczyna swoje macierzyńskie emocje kierować do żydowskiej dziewczynki, także uwięzionej w obozie.
Mam wiele problemów z „Trismusem” – poczynając od tytułu, który oznacza fachowe określenie na szczękościsk, sytuację, w której bojowy pies zaciska zęby i nie może puścić. Oczywiście na pierwszy rzut oka dotyczy to naszej dwójki bohaterów, ale… ja raczej czułem, że to oczekiwane przez autora emocje dotyczące samej lektury. Naprawdę Grochowiak zaciska szczęki na nas i zmusza byśmy zrobili to samo na jego opowieści.
A jest to opowieść oparta paradoksalnie na wyświechtanej ramie. Książka zaczyna się od zwierzeń „Stanisława Grochowiaka”, który znalazł skarb rozbitka – stary pamiętnik. I tak otwieramy kolejną opowieść, potem następną. Nie jest to konsekwentnie budowana powieść w stylu „Pamiętnika znalezionego w Saragossie”, to raczej celowy, wyrafinowany zabieg literacki. Czemu miał służyć? Przecież nie temu, żeby zbudować fundament pod wiarę w autentyczność historii, i także nie temu, by do czego taka konstrukcja powieści została przed wiekami wymyślona. Więc po co?
Główny bohaterowie – esesman i jego żona – to postaci do bólu papierowe. Dla dzisiejszego czytelnika: absolutnie niewiarygodne, sztuczne, wymyślone. Każde zdanie dowodzi jednak, że Grochowiak to autor na wskroś logiczny i racjonalny. Dlaczego tak zbudował te postaci? Dlatego, że minęło wówczas od wojny raptem kilka lat? Nie wierzę. Więc dlaczego?
„Trismus” budzi we mnie mnóstwo emocji. Złość przede wszystkim. Złość na głównych bohaterów, którzy byli ślepi, głupi, egocentryczni, fanatycznie zapatrzeni w siebie lub Wodza. Niepotrafiący ze sobą rozmawiać, traktujący emocje zgodnie z nazistowskim podręcznikiem. Złość na system, który stworzył takie monstra, a wiemy przecież, że Lebensborn to nie literacki wymysł, tylko koszmar historii. Złość na autora, który opowiada nieracjonalną, nieprawdopodobną historię w taki sposób, że nie sposób się od niej oderwać. Złość na sterylny brutalizm finału, którego nam autor nie oszczędził. Złość na lekkość stylu. Złość na siebie, że nie potrafię znaleźć klucza do całości. Skumulowana złość to nic innego jak szczękościsk. Trismus.
To nie jest powieść dla przyjemności, choć daje ogromną dawkę emocji. To podróż w jedną stronę, gwarantująca długie tygodnie rozmyślań. Nie da się o niej zapomnieć. Wraca w najmniej oczekiwanych momentach. To się chyba nazywa geniuszem.
No Comments
Comments are closed.