Etiopia. Miejsce święte, magiczne i przerażająco upadłe. Olbrzymi kraj, ponad sto milionów mieszkańców, bez dostępu do morza, bez perspektyw. Umiera, choć w stolicy wszędzie, na każdym kroku widać monumentalne, rozgrzebane inwestycje. I ludzi, żyjących i umierających na ulicy. Nowy Kwiat, czy Addis Abeba sprawia wrażenie potwornie zwiędłego. To nie jest miasto w sensie jakiejkolwiek organizacji, tkanki miejskiej – chyba że koszmarnie poszarpanej przez dzikie zwierzęta. Wszystko tutaj cierpi, choć ludzie wydają się radośni, towarzyscy, zaczepiają „innych” żeby po prostu porozmawiać. Tak mnie zaczepił Solomon. Przyjechał do stolicy z północy, z dziewczyną i dwójką dzieci. Choć jest szczęściarzem, bo ma stałą pracę, to ona go zostawiła. Nie bez powodu było prawdopodobnie to, że facet jest uzależniony od czatu (potwornie wyniszczający, bardzo tani i powszechnie dostępny narkotyk). Wyjechała z dwójką dzieci do swojej mamy, 150 km poza Addis. W Etiopii sądy się nie zajmują takimi sprawami. Solomon co miesiąc wozi jej w reklamówce pieniądze na szkołę dla dzieci. I przeklina świat, że nie może spędzać czasu ze swoimi dzieciakami. Trochę podobnie jak w Polsce, prawda? Tyle że dla Solomona sędzią jest… przychylna mu niedoszła teściowa. Etiopia to dla mnie przede wszystkim religia. A właściwie wiele religii. Poza religiami pierwotnymi, których już praktycznie…
Nic nie wiemy o wierzeniach obcych nam kulturowo ludzi. Wydaje nam się, że takie pojęcia jak „bóg” czy „kapłan” są powszechne. Otóż nie. Książka Zajączkowskiego „Pierwotne religie czarnej Afryki” była dla mnie piękną podróżą w kompletnie nieznany świat. Oczywiście mam świadomość, że taka Afryka, o której pisze Zajączkowski nie istniała już w czasach powstawania tej książki, czyli w 1965 roku. Dzisiaj pewnie są po niej bardzo trudno dostrzegalne ślady. Minęło może ze sto lat od czasów, kiedy Afrykańczycy masowo wierzyli w boga odry, w bogów zaklętych w węże i inne dzikie zwierzęta. Zajączkowski nie skupia się religii wyizolowanej od pozostałych aspektów życia Afrykańczyka. Ma bowiem świadomość, że w tamtej kulturze nie byłoby to w ogóle możliwe. My, Europejczycy lubimy takie podziały na ducha i materię, byt i niebyt, życie i śmierć, sen i jawę – dla Afrykańczyka sprzed jeszcze stu lat taki podział byłby kompletnie niezrozumiały. Tam wszystko jest – zmarli dbają o ziemię, sny się spełniają, a życie jest tylko pewną proporcją ducha do materii. Tak było wprost np u Aszantów, którzy wierzyli, że dusza składa się z czterech części: Czwarta część duszy jest zarazem częścią zbiorowej duszy przodków. Zbiorowej, ponieważ przodkowie Aszantów nie są zindywidualizowani. (…) Od urodzenia…
Jestem w kropce: Konrad Piskała wie o Afryce bardzo dużo, pisać lubi, kontakt z ludźmi – czyli serce dziennikarskiej roboty – nawiązuje błyskawicznie, a mimo to mam potworny niedosyt. Mało tego, mam cholerny żal, że posiadając wszystko co potrzebne do napisania książki genialnej, napisał „Dryland”. Reportaż jest gatunkiem, który pokazuje to, czego nie widać na powierzchni. Reportażysta ma skalpel i rozcina bez znieczulenia żeby pokazać światu COŚ. Piskała pokazał świetnie jak się zbiera materiał na doskonały reportaż, tylko zamiast go napisać – pochwalił się, że mógłby to zrobić. Przyznaję się, że już po pierwszych stronach miałem ochotę rzucić „Dryland” w kąt. Tak grafomańskiego stylu naprawdę nie jestem w stanie znieść. Dam Wam próbkę, żebyście wiedzieli co ewentualnie Was czeka, bo mimo wszystko warto się dać trochę sponiewierać: Patrzę na słońce, które powoli zagarnia coraz więcej przestrzeni. Przesunęło się z podwórza na próg, wskoczyło na ławę i grzeje się na moich kolanach. Dwóch funkcjonariuszy jeszcze godzinę temu siedziało na wprost nas, ale pożeglowali w kierunku przeciwległej ściany. Nie widziałem, aby przesuwali swoje krzesła. Po prostu byli w szczególny sposób zsynchronizowani ze słońcem. To boli, prawda? Mimo wszystko, zagryzłem zęby i dotarłem do końca książki. Nie jest to arcydzieło, nie jest to…
Wszyscy słyszeli o Tutsi i Hutu, kilkutygodniowej masakrze która kosztowała życie co najmniej miliona ludzi. Ale tak po prawdzie, kto wie gdzie jest Rwanda i co tam chodziło? Ksiądz Vito Misuraca, Włoch, prowadził sierociniec w Kigali, gdzie opiekował się trzydziestoma dzieciakami. Kiedy zaczęło się piekło, cudem uciekł z nimi do Nyanza, ale wtedy już miał kilkuset podopiecznych. Widział to wszystko na własne oczy, ale i z relacji przybywających lawinowo dzieci. Nie jest łatwo czytać jego „Dziennik z piekła”. Wydaje się chaotyczny, ale przez to prawdziwy: bo tam panem życia i śmierci był chaos. Ludzie mordowali się chińskimi maczetami, młotkami, kijami. Bez powodu, bez rozkazu. Najpierw zabijali ludzi z plemienia Tutsi, potem zabijali Hutu, którzy mieli żony z plemienia Tutsi, a następnie tych, którzy urodzili się w południowej części i nie akceptowali programu eksterminacji. Teraz nie pozostaje im nic innego, jak tylko zabijać się między sobą, aby zgromadzić bogactwa tylko po jednej stronie. Społeczność międzynarodowa nie zareagowała.