Jarosław Jakubowski ma wyjątkowy talent. Jest multiinstrumentalistą literackim, bardzo dobrym poetą, wziętym dramaturgiem i czytanym prozaikiem. „Rzeka zbrodni” ukazała się już parę lat temu, ale dopiero teraz miałem ogromną przyjemność zanurzyć się w niej po uszy na ładnych kilka godzin. I nie żałuję ani kwadransa. To doskonale skomponowana, z ogromną lekkością i urokiem napisana powieść o… miłości, grzechu, marzeniach, lękach i przede wszystkim o mieście, w którym wszystko było możliwe. Nie dajcie się zwieść objętości książki, bo to pozory – faktycznie dałoby się w tradycyjny sposób wydrukować tę powieść na dwustu stronach. To wciąż zapowiada kilka godzin przepysznej przygody, prawda? Ja się nie zawiodłem. Jakubowski dość bezpardonowo, bez gry wstępnej wrzuca nas do Bydgoszczy roku 1920, kiedy nawet polscy mieszkańcy miasta czasem łatwiej wyrażają myśli i nazwy ulic po niemiecku. Na jednej z przycumowanych do nabrzeża Brdy barek odkryto makabryczną zbrodnię: cała niemiecka rodzina została w finezyjny sposób zabita, zaszlachtowana i ułożona w kształt… znanej bydgoskiej fontanny „Potop”. I tak już będzie do samego końca: wielopoziomowa symbolika, której recepcja jest pożądana, ale oczywiście niekonieczna, bo można czerpać ogromną przyjemność z lektury ponad tymi niuansami. To książka nieoczywista, choć czytelnik nie zostaje bez opieki – fabuła jest prowadzona tak, żeby nie…
Bydgoszcz nie miała dotychczas szczęścia do literatury. Byli i są oczywiście doskonali pisarze w tym mieście, żeby wspomnieć choćby Wiktora Żwikiewicza czy Krzysztofa Derdowskiego, ale jako miejsce akcji, zwłaszcza dziejącej się wcześniej niż w XX wieku, Bydgoszcz była dotychczas praktycznie białą plamą. Jarosław Klonowski w powieści „Tajemnica świętego Wormiusa” nadrabia to zaniedbanie i umieszcza znaczącą część akcji swojej historii właśnie w tym mieście. Tytułowy Wormius miał być świętym – i to prawdziwym świętym, takim, któremu za życia towarzyszyły liczne cuda. Zresztą jego relikwie, rozczłonkowane ciało, również miały mieć cudowne działanie. O ile oczywiście naprawdę istniały, bo co do tego bohaterowie mają liczne zastrzeżenia i wątpliwości. Nie są to bohaterowie tuzinkowi, bo głównym jest Alfred Ostenwald, którego na Kujawy przysyła sam papież. Wskutek różnych wydarzeń jego towarzyszami w przygodach zostaje para barwnych łotrzyków płci obojga, a przeciwko sobie mają… tak właściwie to nie wiadomo kogo, bo i Krzyżaków, i wojaków lokalnego bonza Kościeleckiego, i samego Diabła, którego imię brzmi bydgoszczanom bardzo znajomo – Węgliszka. Czy to jest dobra powieść? Bądźmy szczerzy: do historii literatury to nie przejdzie, ale czyta się bardzo dobrze. Przynajmniej do czasu, bo pod koniec powieści odniosłem wrażenie, że przestała ona autora bawić. Szkoda, bo potencjał był doskonały,…
W 1968 roku żyło jeszcze wielu naocznych świadków tego, co się działo za murami (a faktycznie – wałami) obozu w Potulicach. Niezmordowany Włodzimierz Jastrzębski (tym razem z Tadeuszem Jaszowskim) w książce „Potulice oskarżają” daje dowody niemieckich zbrodni ludobójstwa. Ta niewielkich rozmiarów książka stanowi potężne oskarżenie. Na raptem stu stronach autorzy pokazali genezę zjawiska, jak to było możliwe i jaki cel przyświecał chorym umysłom tworzącym obóz w Potulicach, pokazali obozową codzienność – z umierającymi z głodu ludźmi. W książce zawarli wiele relacji świadków, Polaków, którzy przeżyli koszmar Potulic. Osobny rozdział zatytułowany „Największa zbrodnia” poświęcony jest setkom dzieci przywiezionych do obozu z Auschwitz. Były to dzieciaki polskie, białoruskie i rosyjskie, które według Niemców rokowały szanse na „zniemczenie”. W Potulicach zajmowały własny barak, odgrodzony od pozostałych dodatkową barierą z drutów kolczastych. Umierały masowo. Dobra, choć siłą rzeczy – skromną objętością – dość powierzchowna książka. Mimo to, dzięki ogromnej wiedzy autorów, pozycja obowiązkowa do rozmowy o Potulicach.
Literatura obozowa to specyficzny gatunek literacki, jeśli można tak go spłycić. Opowiadania z miejsc zagłady, obojętnie niemieckich czy rosyjskich, są zawsze nieco podobne pod względem stylu, fabuły, emocji. Trudno żeby było inaczej. O ile jednak te największe historie, z najbardziej znanymi nazwiskami, są gratką tak dla historyków, jak i krytyków literackich, socjologów, psychologów i całej reszty badaczy naszego nędznego gatunku, to mnie najbardziej interesują takie właśnie relacje jak ta. „Żywi i martwi o hitlerowskim obozie Potulice”, pod redakcją Tadeusza Samselskiego, to prosta, nieociosana i nielakierowana opowieść, w której każde zdanie wbija się pod paznokcie. Główną część książki zajmuje rozdział „Trzy i pół roku za drutami obozu koncentracyjnego w Potulicach. Wspomina Cecylia Samselska”. Trzeba co wrażliwszym na terminologię czytelnikom od razu zasygnalizować, że obóz w Potulicach kilkukrotnie zmieniał swoją nazwę, ale co by o nim nie mówić, na pewno nie był „przesiedleńczym”, chyba że na tamten świat. Relacja pani Cecylii jest porażająca prostotą, ale pozostałe – nieporównywalnie krótsze – relacje również przytłaczają zwyczajnością, brakiem emocji, suchością okrutnych faktów. Danuta Bielaszewska pisze tak: „Najgorzej przeżywaliśmy nieludzkie traktowanie. Gnębiło nas to gorzej niż nieustanny głód”. Wziąłem tę książkę szukając świadectw dotyczących setek dzieci zamordowanych w Potulicach. Tego nie znalazłem, muszę szukać dalej, ale…
Nie jest mi łatwo pisać o książce Krzysztofa Pietrzaka „Niepokonany”. Nie tylko dlatego, że wiele wydarzeń przez niego opisywanych widziałem na własne oczy, byłem mniej czy bardziej zaangażowany. Mam problem z klasyfikacją tej książki. Ani to autobiografia, ani dokument. Najbliżej do prawie zapomnianego dzisiaj gatunku reportażu uczestniczącego. Tyle że Krzysztof nie ma za grosz autorskiego dystansu, bo jak mógłby mieć, skoro na szali była jego rodzina? Jedno jest pewne, to nie jest książka z gatunku lokalnej ciekawostki. Krzysztof odsłania kulisy funkcjonowania polskiego państwa – bo jego tartak mógłby stać wszędzie, w każdym polskim mieście i byłoby tak samo. O ile właścicielem byłby taki kozak jak Pietrzak. Zacznę od przykrych informacji. To nie jest książka dla purystów językowych i czytelników szukających wrażeń literackich. Ewidentnie autor się spieszył, zabrakło nie tylko redakcji, ale i zwykłej korekty. Literówki, poucinane zdania – to niestety haczy przy czytaniu. Tylko że Krzysztof nie chciał się mierzyć z Kapuścińskim, tylko wsadzić kij w mrowisko, wykrzyczeć całemu światu prosto w twarz, że król jest nagi. I zrobił to pierwszorzędnie. Bydgoszczanie historię tartaku znają doskonale, ale w Polsce jest to wciąż jeszcze temat nieznany. W największym skrócie: tartak stał na terenie, który był przeznaczony pod drogę. Wiceprezydent Bydgoszczy, jak…
Kanał Bydgoski to dla mnie jedno z najważniejszych miejsc. To świadectwo tożsamości całego regionu, wciąż nie do końca odkryte przez samych mieszkańców, nie mówiąc o turystach. Można o nim pisać pod każdym kątem: historycznym, gospodarczym, politycznym, kulturowym, tożsamościowym. Książka Włodzimierza Sobeckiego taka właśnie jest: jak historia Kanału, wielobarwna, wartka, głęboka. „Kanał Bydgoski i Kanał Górnonotecki. Historia budowy przełomowej dla rozwoju regionu nadnoteckiego, m.in. Łochowa w gminie Białe Błota i okolicy” to praca zbiorowa. Już na okładce autor – Włodzimierz Sobecki – zastrzega: „przy współudziale uczniów i nauczycieli Zespołu Szkół w Łochowie, pod kierownictwem dyrektora Mirosława Donarskiego”. To nie kokieteria: w książce obok solidnych, naukowych rozdziałów są także wywiady przeprowadzone przez uczniów tej szkoły. Książka zaczyna się w sposób niezwykły. Gimnazjaliści – głównie bydgoscy Niemcy – wspominają Kanał, flisaków i szerzej, przedwojenną Bydgoszcz. Co jedli flisacy, jak się zachowywali, jak wyglądały barki. Po takim wstępie nabiera się ogromnego apetytu na resztę książki. Doskonała przystawka. A później jest równie atrakcyjnie. Śledzimy historię ziem, na których potem zbudowano Kanał od czasów prehistorycznych, idziemy ręka w rękę z rybakami łowiącymi w Prawiśle. Stopniowo dochodzimy do budowy i rozkwitu kanału, przy okazji dowiadując się tylu szczegółów, tylu niesamowicie zaskakujących faktów (skąd pochodzi nazwa bydgoskiej dzielnicy…
Najbardziej magiczny region Polski? Większość bez namysłu odpowie: Podlasie. Faktycznie tam jest aż gęsto od ukrytych znaczeń, świątyń wszystkich religii, miejsc mocy i szeptuch, ale… Warto poszukać pradawnych obyczajów i magicznych wierzeń wokół siebie. Wiele z nich przetrwało do dzisiaj, choć zwykle nie zdajemy sobie z tego sprawy. „Magia ludowa z Pomorza i Kujaw” Anny Koprowskiej-Głowackiej jest świetnym kompendium wiedzy na ten temat. „Magia, o której piszę, to głównie zbiór praktyk i zwyczajów, które zapewniały ochronę domów i ich mieszkańców, oczyszczanie ich z negatywnej energii, zapewnienie sobie obfitych plonów i dostatku, wykorzystanie właściwości roślin, przewidywanie przyszłości oraz włączenie elementów dawnych rytuałów do chrześcijańskich świąt. Nieco kontrowersyjne są magiczne sposoby na zdobywanie miłości, gdyż należą one do kręgu magii wiążącej, a zatem ograniczającej wolę. Uznałam jednak, że skoro były obecne w życiu naszych przodków, to należy o nich chociażby wspomnieć” – pisze autorka. I słowa dotrzymuje. Książka jest podzielona na siedem rozdziałów, także dlatego, że siódemka sama w sobie ma magiczną moc. Na początku musimy zrozumieć, kim jest wiedźma, skąd się brały „wiedzące” i dlaczego budziły nie tylko respekt, ale i lęk. Obrzędy i zaklęcia magiczne obecne w życiu mieszkańców Kujaw i Pomorza (czasem do dziś!) bywają zaskakujące w swojej wymowie,…
Są powieści, którym się stawia poważne wymagania, ale są też takie, od których się oczekuje doskonałej rozrywki. Pochodząca z zamierzchłych czasów początku lat 90. powieść „Mesjasz” bydgoskiego autora Tadeusza Oszubskiego jest w tej drugiej kategorii na samym szczycie. „Mesjasz” jest miksem czarnego kryminału w stylu Raymonda Chandlera, powieści grozy, dark fantasy i dobrej sensacji. Prowadzący agencję detektywistyczną weteran Wietnamu Paul Kershner dostaje banalne zlecenie: ma odnaleźć zaginioną przed paroma miesiącami żonę bogatego i rozwiązłego biznesmena. Banalniejsze może być tylko dokumentowanie małżeńskich zdrad. Tylko że to zlecenie szybko przestaje być takie proste, bo już podczas poszukiwań pierwszego człowieka mogącego wnieść cokolwiek do sprawy giną ludzie. Giną w specyficzny sposób: rozszarpani, z wydłubanymi oczami, zawsze w towarzystwie… zabitego syjamskiego kota. Dobre? Potem jest tylko lepiej: strzelaniny, potwory, mroczne podziemia wielkiego miasta, nadprzyrodzone moce, ofiary, romans, seks. A najlepsze, że to wszystko jest napisane takim stylem, który pociąga, hipnotyzuje i nie pozwala odłożyć tej książki na później. Czy można było napisać to lepiej? Pewnie można było. Niedosyt zostawia niewielka objętość tej książki, raptem 150 stron. Można było pójść niektórymi ścieżkami nieco dalej, głębiej. Parę postaci można było narysować wyraźniej, ale to naprawdę jest szukanie dziury w całym, bo „Mesjasza” czyta się DOSKONALE! Trochę…
Kocham Bydgoszcz, kocham te ulice, gmachy, parki. Często sobie wyobrażam, jak tu było pięknie przed wojną. Każdy kamień, każda ulica to pewna opowieść. Są jednak takie miejsca, których aurę czuć na odległość. Taki jest gmach więzienia na Wałach Jagiellońskich. „Więzienie na Wałach Jagiellońskich. Szkice z lat 1939-1956” Anny Perlińskiej i Krzysztofa Sidorkiewicza to skromna, ale niesamowicie treściwa historia tego miejsca. W niecałe dwadzieścia lat więzienne mury były świadkami ciągłego koszmaru. W męczarniach, torturach i egzekucjach ginęli tam najwartościowsi bydgoszczanie. Zarówno podczas okupacji, jak i po wojnie w bydgoskim więzieniu byli katowani Polacy tylko dlatego, że byli Polakami. Ich oprawcami byli Niemcy i komuniści, ale gdzieś obok do Zła przykładali ręce „zwykli” ludzie, sąsiedzi. Autorzy zdecydowali się nie tylko na obraz statystyczny, techniczny, naukowy, ale pokazali mnóstwo konkretnych historii. Takich jak historia młodziutkiej, 20-letniej Heleny Bembnistówny, która rzekomo 4 września 1939 roku pokazała polskim żołnierzom mieszkanie folksdojcza Wernera Kowalczewskiego. Rzekomo został on przez Polaków zamordowany jako dywersant, choć później – co zeznała przed sądem siostra Heleny – był widziany cały i zdrowy. 18 grudnia 1939 roku sędzia Kurt Henning wydał wyrok: utrata praw i wolności obywatelskich oraz kara śmierci. Helena została w celi brutalnie zgwałcona i pobita. W dniu egzekucji napisała…
Zawsze jak mi się zdarzy mędrkować na jakiś temat, to niedługo później trafia mi do rąk książka, po której żałuję, że się wcześniej w ogóle odzywałem. Ostatnio taką książką była praca „Bydgoszcz – Bromberg w 70 rocznicę 1939-2009” (Z. Kaczmarek, W. Kałdowski, W. Sobecki). Oczywiście, można ze mnie drwić, że nie znałem tej pozycji, ale… gdyby nie przypadek, to wciąż bym jej nie znał, choć leżała u mnie na półce praktycznie od kiedy została wydana. Kompletnie nie „pociąga” mnie rzekoma tajemnica wokół tzw. „Krwawej Niedzieli”. Z dotychczasowych lektur, ale i rozmów ze świadkami, wynika mi niezbicie, że nie ma o czym już dłużej dyskutować. Chory umysł Goebbelsa wykoncypował plan, a pełni wiary idioci ze swastykami na rękawach wykonali, przy słabo lub wcale nie ukrywanym aplauzie bydgoskich Niemców. Koniec. Kropka. Nie było w atmosferze paniki i zbliżającego się frontu żadnego sensu atakowanie bezbronnych sąsiadów. To oczywiste. Książka jednak zaskoczyła mnie, bo składa się z dwóch części – jedna faktycznie traktuje o „Krwawej Niedzieli”, ale druga szerzej, o stosunkach polsko-niemieckich w Bydgoszczy od czasów założenia miasta. I to był dla mnie raj odkrywania nieznanego. No bo przyznać się, kto wiedział, że 19 kwietnia 1346 roku król Kazimierz Wielki udzielił prawo założenia miasta…