Etiopia. Miejsce święte, magiczne i przerażająco upadłe. Olbrzymi kraj, ponad sto milionów mieszkańców, bez dostępu do morza, bez perspektyw. Umiera, choć w stolicy wszędzie, na każdym kroku widać monumentalne, rozgrzebane inwestycje. I ludzi, żyjących i umierających na ulicy. Nowy Kwiat, czy Addis Abeba sprawia wrażenie potwornie zwiędłego. To nie jest miasto w sensie jakiejkolwiek organizacji, tkanki miejskiej – chyba że koszmarnie poszarpanej przez dzikie zwierzęta. Wszystko tutaj cierpi, choć ludzie wydają się radośni, towarzyscy, zaczepiają „innych” żeby po prostu porozmawiać. Tak mnie zaczepił Solomon. Przyjechał do stolicy z północy, z dziewczyną i dwójką dzieci. Choć jest szczęściarzem, bo ma stałą pracę, to ona go zostawiła. Nie bez powodu było prawdopodobnie to, że facet jest uzależniony od czatu (potwornie wyniszczający, bardzo tani i powszechnie dostępny narkotyk). Wyjechała z dwójką dzieci do swojej mamy, 150 km poza Addis. W Etiopii sądy się nie zajmują takimi sprawami. Solomon co miesiąc wozi jej w reklamówce pieniądze na szkołę dla dzieci. I przeklina świat, że nie może spędzać czasu ze swoimi dzieciakami. Trochę podobnie jak w Polsce, prawda? Tyle że dla Solomona sędzią jest… przychylna mu niedoszła teściowa. Etiopia to dla mnie przede wszystkim religia. A właściwie wiele religii. Poza religiami pierwotnymi, których już praktycznie…