Czuję pewien dyskomfort. Mimo wszystko jest to specyficzna sytuacja pisać o książce kogoś takiego jak Witek. Napiszę w superlatywach: obrazi się, bo jak niewielu jest czuły na punkcie wiarygodności słowa pisanego. Uwypuklę moim zdaniem słabości książki: też się obrazi, bo kto jak kto, ale ja powinienem docenić tę pozycję na polskim rynku wydawniczym. Nie mam wyjścia. Muszę napisać od serca. „Allah Akbar. Wojna i pokój i Iraku” Witolda Repetowicza to na dzisiaj najbardziej aktualna, najlepiej napisana, pokazująca najszersze tło opowieść o sytuacji w Iraku. To bezdyskusyjnie pozycja obowiązkowa dla każdego, kto chciałby zorientować się w tamtejszych – przyznajmy: niełatwych do zrozumienia dla Europejczyka – realiach politycznych, narodowościowych, religijnych i wszystkich innych. Czym jest „Allah Akbar”? No właśnie… Tutaj zaczynają się moim zdaniem rysy, bo Witold chciał zrobić książkę wszystkomającą, a tak się nie da. Jeśli miałbym pokusić się o gatunkową specyfikację, to powiedziałbym, że jest to rozprawa popularno-naukowa na temat najnowszej historii Iraku z elementami reportażu. Albo odwrotnie. Przyznam się szczerze, choć naprawdę jestem głęboko zainteresowany irackimi realiami, to szczegółowe analizy podziałów szyickich, kurdyjskich i innych odłamów ugrupowań na scenie politycznej chwilami mnie nużyły. Na szczęście dałem radę, bo już za chwilę dostawałem kawał „soczystego” reportażu, ale potem – znów…
Od wielu lat mam totalną szajbę na literaturę faktu o niemieckich zbrodniach w czasie wojny. Od Lebensborn przez Powstanie do obozów. Okazuje się, że mają świetnych naśladowców, świadomych swoich korzeni. To co się stało w Guantanamo to była zbrodnia przeciwko ludzkości. Amerykanie są bezpośrednio odpowiedzialni za to, co się działo w Kandaharze i potem na Kubie z ludźmi takimi jak Murat Kurnaz. Turecki Niemiec urodzony u naszych zachodnich sąsiadów przed dwudziestką zaczął zadawać pytania o swoją wiarę. Co to znaczy być muzułmaninem? Nie znał arabskiego, nie do końca rozumiał modlitwy. Zdecydował się wyjechać na dwa miesiące do Pakistanu, do szkoły, żeby nauczyć się islamu. Jego pech, że samoloty uderzyły w World Trade Center. Jego pech, że brat kolegi powiedział coś dwuznacznego policji. Został zatrzymany w Pakistanie i stał się numerem. Najpierw w Kandaharze, gdzie poznał elektrowstrząsy, wielogodzinne wieszanie za ramiona i waterboarding. Potem w Guantanamo, gdzie mógł zrobić wszystko oprócz zejścia z tego świata. Był bezlitośnie bity, głodował, cierpiał mróz i skwar, tracił przytomność z braku powietrza. Więźniom były amputowane kończyny, byli bici na śmierć, torturom nie było końca. Wytrwał pięć długich lat. Przeżył. Wyszedł stamtąd. – Czy wiesz, dlaczego tutaj jesteś? – słyszę głos mężczyzny o nazwisku Gail Holford….
Przyznam, że nie przepadam za tego typu pisaniem: uwielbiam soczysty reportaż, lubię porządną analizę historyczną, polityczną, jakąkolwiek. Czasem mam apetyt na autobiografię. Połączenie tych składników wydało się mimo wszystko nie tak straszne jak teoretycznie powinno. Da się to przeczytać w kilka godzin, może nawet i warto, ale na pewno nie jest to konieczne dla zrozumienia Bejrutu. Youssef Rakha jest egipskim dziennikarzem, który chciał zrozumieć Bejrut. Możemy prześledzić jego próby na kilkudziesięciu stronach „Bejrut jest gdzieś tam”. Wbrew temu co wydawca napisał na okładce, nie jest to „reporterska opowieść”, a bardziej jakiś introwertyczny, mocno fragmentaryczny strumień emocji wrażliwego redaktora pomieszany z twardymi faktami historycznymi. Osią opowieści miało być równolegle poczucie dramatycznej pustki tuż po koszmarnej wojnie domowej w Libanie i… wahania libido narratora. Czy to dobre połączenie? Każdy musi sam ocenić, dla mnie to wyszło co najmniej bez sensu, żeby nie powiedzieć więcej. Kiedyś, dawno temu, jeszcze na studiach wymyśliłem taki termin literacki: banalizm. Tutaj pasuje jak ulał. Natłok arabskich nazwisk, nazw, dat, tytułów przytłacza, ale nie oczarowuje – po prostu przytłacza. Jak głębokie są przemyślenia autora, niech świadczy taki, wybrany naprawdę przypadkowo, fragment: Zalewa mnie prawdziwy smutek na myśl o tym, jak drogie jest życie w Bejrucie – zwykła taksówka…
Ta książka wyszła w oryginale w 2011 roku, dwa lata po uwięzieniu i skazaniu Asi Bibi. Do dzisiaj nic się nie zmieniło. Bibi z wyrokiem śmierci czeka w pakistańskim więzieniu, dla jej bezpieczeństwa siedzi w izolatce bez okien, bez toalety, bez spacerów. Gdyby nie to, że mówili o niej najważniejsi tego świata, z papieżem na czele, dawno by nie żyła. Wszystko przez to, że jako chrześcijanka napiła się wody ze studni, z której korzystały muzułmanki. Została oskarżona i skazana za bluźnierstwo także przez to, że zapytała „co dla ludzi zrobił Mahomet?” Nie jest łatwo czytać tę książkę, napisaną prostym, chwilami męczącym językiem. Choć dzięki temu jest ona autentyczna. Pomijam kwestie religijno-prawne, w Pakistanie mimo wszystko nie obowiązuje wprost prawo szariatu. „Bluźnierstwo” jest niesamowitym świadectwem głębokiej, choć bardzo prostej wiary w Boga.
Dokładnie jak w tytule: „Nadciąga noc” Antoniego Shadida to reportaż doskonały. Definicja gatunku. Nic dziwnego, że dostał Pulitzera. Powinien dostać Nobla. Anthony Shadid jest amerykańskim dziennikarzem pochodzenia libańskiego. Doskonale osadzony w języku arabskim i kulturze islamu obserwował na miejscu ostatnie dni przed amerykańską inwazją na imperium Saddama Husajna, okupację Iraku i pierwsze rebelie. „Nadciąga noc” kończy się epilogiem z dnia wyborów w 2005 roku. To nie jest reportaż jaki dzisiaj króluje w mediach i na księgarskich regałach. To coś wyjątkowego. Na ponad 500 stronach znajdziemy wszystko, co jest najważniejsze w tym gatunku: emocje, fakty, ducha tamtego czasu i miejsca. Shadid nie idzie na łatwą pokusę przedstawiania własnych emocji, jest jak najdalej od oceniania i tanich komentarzy. Pokazuje świat takim, jakim go widzą ludzie wokół. Koszmar terroru Saddama i beznadzieja okupacji, wszechobecny strach i rozpacz. Wszystko jest ghamid – niejasne. Bagdad który pamięta czasy świetności musi znowu stawić czoła wyzwaniu. Amerykańskiej inwazji Irakijczycy przyglądali się z zaciekawieniem, wielu pokładało w niej olbrzymie nadzieje. Rozumieli, że po krwawym stłumieniu kurdyjskich powstań tylko ktoś z zewnątrz może ich uwolnić od tyrana mordującego własny naród setkami i tysiącami. Elitarne wojsko Saddama nawet nie broniło Bagdadu – rozpierzchło się w kilka godzin. Pierwsze dni i…
Jestem w kropce: Konrad Piskała wie o Afryce bardzo dużo, pisać lubi, kontakt z ludźmi – czyli serce dziennikarskiej roboty – nawiązuje błyskawicznie, a mimo to mam potworny niedosyt. Mało tego, mam cholerny żal, że posiadając wszystko co potrzebne do napisania książki genialnej, napisał „Dryland”. Reportaż jest gatunkiem, który pokazuje to, czego nie widać na powierzchni. Reportażysta ma skalpel i rozcina bez znieczulenia żeby pokazać światu COŚ. Piskała pokazał świetnie jak się zbiera materiał na doskonały reportaż, tylko zamiast go napisać – pochwalił się, że mógłby to zrobić. Przyznaję się, że już po pierwszych stronach miałem ochotę rzucić „Dryland” w kąt. Tak grafomańskiego stylu naprawdę nie jestem w stanie znieść. Dam Wam próbkę, żebyście wiedzieli co ewentualnie Was czeka, bo mimo wszystko warto się dać trochę sponiewierać: Patrzę na słońce, które powoli zagarnia coraz więcej przestrzeni. Przesunęło się z podwórza na próg, wskoczyło na ławę i grzeje się na moich kolanach. Dwóch funkcjonariuszy jeszcze godzinę temu siedziało na wprost nas, ale pożeglowali w kierunku przeciwległej ściany. Nie widziałem, aby przesuwali swoje krzesła. Po prostu byli w szczególny sposób zsynchronizowani ze słońcem. To boli, prawda? Mimo wszystko, zagryzłem zęby i dotarłem do końca książki. Nie jest to arcydzieło, nie jest to…
Jakim cudem banda świrów z nożami w zębach była w stanie stworzyć i prowadzić kilka lat twór, który – oprócz waluty i może uznania międzynarodowego – spełniał wszystkie przesłanki, by nazywać go państwem? Nienawidzony nie tylko przez państwa niesunnickie, przez potęgi światowe i wszystkich sąsiadów, ale i przez organizacje takie jak Al-Kaida, Hamas, Hezbollah, rozrastał się, zbudował struktury, był jak nowotwór. Był, albo i wciąż jest: mimo porażek w wojnie naziemnej, wciąż ma karnych żołnierzy na całym świecie. Oni czekają na sygnał, by mordować. Samuel Laurent miał doskonałych informatorów: byłych członków Państwa Islamskiego, nie bojowników, ale ludzi decyzyjnych, którzy albo uciekli przerażeni tym co robią, albo aktywnych islamistów, którzy mówili mu tyle, ile mogli. Bo wbrew pozorom Daesh bardzo zależy na opinii międzynarodowej. Opinii ludzi, którzy oferują raj. Albo piekło. „Kalifat terroru” nie jest łatwą książką, bo to nie jest reportaż, tylko próba usystematyzowania wiedzy na temat struktury Państwa Islamskiego. Próba odpowiedzi na pytanie, jakim cudem Al-Baghdadi doprowadził swój obłędny plan do takich rozmiarów. Mówiąc językiem Laurenta: „proklamowany 27 czerwca 2014 roku kalifat przypomina potwornego noworodka spragnionego ludzkiego mięsa”, ale ten demon ma także prawie perfekcyjną organizację. Wiele w Państwie Islamskim może budzić nasz wstręt, jednak zarządzanie finansami publicznymi jest…
Nastawiałem się na wyrafinowane pieszczoty intelektualne, a dostałem niepierwszej świeżości jakości wywody akademickie. Dag Oistein Endsjo jest norweskim religioznawcą, profesorem uniwersytetu w Bergen. Jeśli o seksie mówi na wykładach tak jak pisze, to mam spore obawy o frekwencję. „Seks a religia. Od balu dziewic po święty seks homoseksualny” – tytuł powoduje dreszczyk, prawda? Wszystkie religie świata, od najbardziej rozbudowanych systemów do pierwotnych religii plemiennych zawsze immanentnie włączały w katalog najważniejszych przykazań, misteriów i przypowieści kwestie cielesnego obcowania. Wiemy mniej więcej jak to wyglądało w judaizmie, islamie, chrześcijaństwie, buddyzmie, hinduizmie, bo to kwestie obecne w kulturowym dyskursie, ale od profesora zajmującego się tematem zawodowo oczekiwałbym nieco więcej niż tylko paru zdań o skądinąd ciekawym obyczaju religijnym pewnego plemienia papuaskiego. Okładka przykuwa uwagę: W książce „Seks a religia” autor uważnie przygląda się religijnym postawom wobec seksu w kulturach świata. Podczas gdy chrześcijaństwo odmawia osobom homoseksualnym miejsca w Kościele, buddyjscy mnisi traktują seks gejowski jako święte misterium. Nastoletnie chrześcijanki przysięgają Bogu, że nie będą uprawiać seksu aż do czasu zawarcia małżeństwa w obawie, że nie zostaną zbawione. Wielu wyznawców różnych religii zastanawia się, czy Bóg potępia małżeństwa z osobami o innym kolorze skóry i dlaczego do pewnych zasad religijnych dotyczących seksu przywiązuje się…
W skrajnym przypadku mamy do dyspozycji alternatywę: wojnę kultur, dosłowną wojnę co widzimy każdego dnia w różnych częściach świata, albo dialog oparty na wiarygodnych stanowiskach. Jan Paweł II zdecydowanie, bezkompromisowo stawiał na dialog. „Pojednanie światów. Dialog z religiami” to zbiór fragmentów przemówień papieża na temat różnych religii, oczywiście przede wszystkim wiodących na świecie, ale także zupełnie niszowych religii „naturalnych”. Najbardziej znany, chyba powszechnie, jest dialog Jana Pawła II z judaizmem. Żaden z wcześniejszych papieży nie pochylił się tak głęboko nad kwestią nie tylko holokaustu, ale przede wszystkim mostów między wiarą chrześcijańską, a żydowską. Religia żydowska nie jest dla naszej religii rzeczywistością zewnętrzną, ale czymś wewnętrznym. Stosunek do niej jest inny aniżeli do jakiejkolwiek innej religii. Jesteście naszymi umiłowanymi braćmi i – można powiedzieć – naszymi starszymi braćmi.(…) Przede wszystkim obie nasze religie, w pełni świadome licznych łączących je więzów, a szczególnie świadome owej „więzi”, o której mówi Sobór, chcą być uznawane i respektowane, każda w swej własnej tożsamości, bez jakiegokolwiek synkretyzmu i dwuznacznego przywłaszczania. Kwestia dialogu chrześcijańsko-żydowskiego wydaje się najbardziej bliska sercu Jana Pawła II z dwóch powodów, radosnego i przerażającego, Abrahama i holokaustu. Wspólne dziedzictwo duchowe i wspólne doświadczenie piekła powodowały, że papież widział możliwość i konieczność zbliżenia z…
„Modern Islamic Political Thought. The Response of the Shi’i and Sunni Muslims to the Twentieth Century” Hamida Enayata wyszła drukiem w 1982 roku. To nie była inna epoka, to był po prostu inny świat. Mimo to warto sięgnąć po tę pozycję, bo jako jedna z nielicznych w ciekawy sposób konfrontuje islam z europejskimi – a nieznanymi tam zupełnie lub rozumianymi zupełnie inaczej – pojęciami ze sfery politologii. Enayat podchodzi do tematu islamu bardzo europejsko, choć ma świadomość, że próba skatalogowania muzułmańskich zasad europejskimi etykietami nie za bardzo może się udać. Mimo wielowiekowych relacji ze światem zachodu, mimo okupacji i kolonizacji, islam posiada własną terminologię adekwatną do rzeczywistych wierzeń. Szacunek jednak za próbę. Trzeba jednak pamiętać, że mimo zdecydowanej dominacji sunnizmu w świecie arabskim, autor wyraźnie preferuje szyicką wizję islamu. Książka zaczyna się od rozważań na temat źródeł konfliktu między szyitami a sunnitami. W tej kwestii powiedziane zostało już chyba wszystko, albo prawie wszystko. Kryzys związany z kalifatem jest jednym z efektów tego konfliktu. Jednak jeśli rozmawiamy o samym państwie, w rozumieniu europejskim, to trudno nie podzielić wrażenia autora, że jedynie takie pojęcia jak kalifat i państwo islamskie w jakikolwiek sposób jest adekwatne do naszej siatki pojęć. Tamtejsza kultura nie zna…