Przygotowana przez Instytut Pileckiego seria „Zapisy terroru” to po prostu świadectwa osób, które przeżyły wojnę. Tom siódmy zawiera relacje ofiar zbrodniczej medycyny z Auschwitz-Birkenau. Książka zawiera ponad trzydzieści relacji pogrupowanych w trzy bloki: „Rewir – losy chorych”, „Więźniowie funkcyjni w szpitalach” i „Pseudomedyczne eksperymenty”. To porcja naprawdę potężnej, wstrząsającej nawet dzisiaj – po kilkudziesięciu latach – prawdy na temat kondycji człowieka lat 40. XX wieku. Tak jak relacja Mieczysława Kiety: Na parterze, obok histologii, była kuchnia pożywek – tam przygotowywano dla bakteriologii pożywki celem stworzenia kultury bakterii. Wiele pożywek było [tam] przed dłuższy czas, np. agar-agar, żelatyna i inne, których sobie już nie przypominam. „Najciekawsza” była pożywka zastosowana przez Webera pod koniec maja lub czerwca, był to tzw. Menschenbouillon. Kilkakrotnie SS-mani Weber, Fugger i Zabel – tzn. ci, którzy prawie zawsze byli przy tego typu czynnościach – przewozili motocyklem lub czasem samochodem Webera w wiadrach świeże mięso. Byliśmy przekonani, że to jest mięso końskie, ewentualnie wołowe, w ogóle zwierzęce. Z tego mięsa w autoklawach gotowany był rosół, który następnie filtrowano przez papierowe filtry do olbrzymich, 10-, 15-litrowych kolb. Mięso według rozkazów SS-manów miało być wyrzucane, zdarzały się jednak wypadki, że było jedzone przez więźniów pracujących przy autoklawach – aż do…
Manuel Moros Pena chciał pokazać wszystko – genezę, uwarunkowania, charakter, skutki sprzedania się niemieckich lekarzy nazistowskiej ideologii. W efekcie książkę „Lekarze Hitlera. Zbrodnicza medycyna” czyta się z dużym zdumieniem. Jak można było tak ogólnikowo i powierzchownie potraktować temat, mimo że publikacja ma blisko czterysta stron? Dla czytelnika zupełnie niezorientowanego w sytuacji być może ta książka będzie jakimś drogowskazem. Nas, Europejczyków ze środka kontynentu, niespecjalnie trzeba uczyć filozofii, która doprowadziła do nazizmu. Czy trzeba? Bo może to ja mam zwichrowane wyobrażenie o naszych kompetencjach? Pena dokładnie połowę książki poświęca na opis stanu świadomości przedwojennych Niemców. Mówi o Darwinie, eugenice, poczuciu krzywdy po pierwszej wojnie, dojściu do władzy NSDAP. Odnosi się przez to wrażenie, jakby autor szukał racjonalnych przyczyn szaleństwa, które znalazło swoje ukoronowanie w Dachau, Auschwitz i innych obozach śmierci. A tego nie da się w żaden sposób zracjonalizować. Nie wiem zresztą czy w ogóle wypada… Opisy tego co się działo w obozach mogą być dla czytelników niezorientowanych w temacie podróżą przez makabrę. Jednak dla kogoś, kto ma pojęcie o tym co Niemcy robili podludziom, Pena nie ma do zaproponowania kompletnie nic nowego. No i zakończenie… Na trzydziestu stronach autor streszcza całą Norymbergę. Gdyby ta książka była lekturą obowiązkową na całym…
W 1968 roku żyło jeszcze wielu naocznych świadków tego, co się działo za murami (a faktycznie – wałami) obozu w Potulicach. Niezmordowany Włodzimierz Jastrzębski (tym razem z Tadeuszem Jaszowskim) w książce „Potulice oskarżają” daje dowody niemieckich zbrodni ludobójstwa. Ta niewielkich rozmiarów książka stanowi potężne oskarżenie. Na raptem stu stronach autorzy pokazali genezę zjawiska, jak to było możliwe i jaki cel przyświecał chorym umysłom tworzącym obóz w Potulicach, pokazali obozową codzienność – z umierającymi z głodu ludźmi. W książce zawarli wiele relacji świadków, Polaków, którzy przeżyli koszmar Potulic. Osobny rozdział zatytułowany „Największa zbrodnia” poświęcony jest setkom dzieci przywiezionych do obozu z Auschwitz. Były to dzieciaki polskie, białoruskie i rosyjskie, które według Niemców rokowały szanse na „zniemczenie”. W Potulicach zajmowały własny barak, odgrodzony od pozostałych dodatkową barierą z drutów kolczastych. Umierały masowo. Dobra, choć siłą rzeczy – skromną objętością – dość powierzchowna książka. Mimo to, dzięki ogromnej wiedzy autorów, pozycja obowiązkowa do rozmowy o Potulicach.
Literatura obozowa to specyficzny gatunek literacki, jeśli można tak go spłycić. Opowiadania z miejsc zagłady, obojętnie niemieckich czy rosyjskich, są zawsze nieco podobne pod względem stylu, fabuły, emocji. Trudno żeby było inaczej. O ile jednak te największe historie, z najbardziej znanymi nazwiskami, są gratką tak dla historyków, jak i krytyków literackich, socjologów, psychologów i całej reszty badaczy naszego nędznego gatunku, to mnie najbardziej interesują takie właśnie relacje jak ta. „Żywi i martwi o hitlerowskim obozie Potulice”, pod redakcją Tadeusza Samselskiego, to prosta, nieociosana i nielakierowana opowieść, w której każde zdanie wbija się pod paznokcie. Główną część książki zajmuje rozdział „Trzy i pół roku za drutami obozu koncentracyjnego w Potulicach. Wspomina Cecylia Samselska”. Trzeba co wrażliwszym na terminologię czytelnikom od razu zasygnalizować, że obóz w Potulicach kilkukrotnie zmieniał swoją nazwę, ale co by o nim nie mówić, na pewno nie był „przesiedleńczym”, chyba że na tamten świat. Relacja pani Cecylii jest porażająca prostotą, ale pozostałe – nieporównywalnie krótsze – relacje również przytłaczają zwyczajnością, brakiem emocji, suchością okrutnych faktów. Danuta Bielaszewska pisze tak: „Najgorzej przeżywaliśmy nieludzkie traktowanie. Gnębiło nas to gorzej niż nieustanny głód”. Wziąłem tę książkę szukając świadectw dotyczących setek dzieci zamordowanych w Potulicach. Tego nie znalazłem, muszę szukać dalej, ale…
Andreas Baader, Ulrike Meinhof, Gudrun Ensslin – te nazwiska zna chyba każdy. Od końca lat 60. do lat 80. wywoływały w całej Europie olbrzymie emocje. Terroryści, wiadomo, ale dlaczego postanowili zabijać przypadkowych ludzi? O jakiej skali terroru mówimy? Dla mojego pokolenia to praktycznie historia nieznana. Nie żyliśmy w tych czasach, albo nie mieliśmy dostępu do informacji, a potem temat niemieckiego terroru był za mało atrakcyjny. Trochę przypadkiem wpadła mi w ręce książka bydgoskiego autora, Jerzego Nowakowskiego „Kronika terroru”. To świetna rzecz dla tych, którzy chcieliby nieco głębiej poznać zjawisko. Nowakowski generalnie dzieli niemiecki terror na trzy etapy. Pierwsza generacja to idealiści podpalający domy handlowe i sporadycznie sięgający po broń przeciwko znienawidzonym przedstawicielom kapitału i systemu politycznego. Po nich przyszli brutalni neoanarchiści, dla których często przemoc była celem samym w sobie. Najgroźniejsze, bo rozproszone, doskonale wyszkolone i bezwzlędne było trzecie pokolenie będące de facto specyficznym przedsiębiorstwem strachu. Dużo w tej książce jest faktów dotyczących konkretnych zamachów, konkretnych terrorystów i procesów sądowych brnących w ślepe zaułki prawa spotykającego się pierwszy raz z nowym zjawiskiem. Oczywiście wciąż jest żywy dylemat pomiędzy większym bezpieczeństwem kosztem mniejszej wolności obywatelskiej – ale to znamy przecież także z własnego podwórka. Ciekawe rozważania samego autora i niemieckich badaczy…
„The tattooist of Auschwitz” australijskiej autorki Heather Morris zgarnęła mnóstwo prestiżowych nagród. Całkowicie słusznie. Opowieść o obozowym życiu Lale Sokolova i miłości, która pozwoliła przetrwać piekło zasługuje na nagrody. A przede wszystkim zasługuje na uważną lekturę i częste przypominanie sobie w chwilach złości na świat. Nasze problemy widziane z odpowiedniej perspektywy znikają w oka mgnieniu… Lale był słowackim Żydem. Po wkroczeniu Niemców nie było tam wiadomo, z czym się to wiąże. Młody, dwudziestokilkuletni, bardzo elegancki młodzieniec miał przed sobą karierę i cały świat. Zdecydował się samodzielnie zgłosić na wezwanie Niemców. Trafił do Auschwitz. Z uwagi na znajomość kilku języków, dość szybko został tatuażystą – to on tatuował numery nowoprzybyłym do obozu więźniom. To on wytatuował numer dziewczynie, która mimo okoliczności ukradła mu serce. Gita była także Żydówką. Oboje byli skazani na pewną śmierć, bez żadnej nadziei – a jednak Lale obiecał, że przeżyją ten koszmar i założą rodzinę. Miłość w cieniu krematoryjnych kominów nie miała prawa się udać. Lale robił wszystko, kupował jedzenie za biżuterię i waluty kradzione w Kanadzie, umiejętnie schodził z drogi tym, którzy mogli bez żadnego powodu go zastrzelić. Udało się. Doczekali wyzwolenia. Odnaleźli się tuż po wojnie. Pobrali się. Nie jest to książka o wartości historycznej…
Znowu wlazłem w piekło. Od lat czytam o obozach koncentracyjnych, pracy, zagłady i próbuję zrozumieć, jak to było możliwe. Wciąż nie wiem. Autobiograficzna opowieść Anji Lundholm „Wrota piekieł. Ravensbruck” mi nie pomogła. Pogłębiła jedynie rozpaczliwe zadziwienie, jakiego rodzaju gatunkiem zwierząt byli ci, którzy te miejsca stworzyli. Ravensbruck był obozem specyficznym z dwóch względów: był to największy i jedyny na terenie Niemiec obóz dla kobiet, a do tego był miejscem najokrutniejszych eksperymentów medycznych w historii faszyzmu. Niektóre źródła mówią, że zginęło tam nawet ponad 90 tysięcy kobiet. Te które przeżyły, jak Anja Lundholm zwykle borykały się z niepełnosprawnością fizyczną i głębokimi ranami psychicznymi. Z namiotu wyczołguje się jakaś postać z warszawskiego transportu. Przesuwa się kawałek od wyjścia i opiera plecami o krzyżulec. Długie splątane włosy – kiedyś chyba blond, teraz szare i sztywne z brudu – zwisają jej do ramion. Trzyma coś w wychudzonych rękach, nie można rozpoznać, co to jest. Powoli, z namysłem podnosi głowę, spogląda na nas, jak zbieramy się do wyjścia po kocioł z zupą, kłania się i z rozjaśnioną twarzą pokazuje nam tobołek. To kościotrup niemowlęcia. Potężna czaszka z miniaturową buzią. Kobieta uśmiecha się nadal, mówi coś po polsku, czego nie rozumiemy, zresztą trzask płachty namiotowej zagłusza…
Generał August Fieldorf „Nil” to jeden z największych bohaterów wojny. Twórca i szef dywersji Komendy Głównej AK po wojnie uznał przegraną. Ujawnił się. Został zatrzymany. W tajnym procesie w 1952 roku został skazany na karę śmierci, którą rok później wykonano. Już po kilku latach, jeszcze za czasów najczerwieńszej komuny wydało się, że został po prostu zamordowany sądowo: sfałszowano dokumenty, torturowano zarówno oskarżonego jak i świadków. Generał „Nil” zginął, bo żydokomuna (wśród prokuratorów i sędziów każdego szczebla wokół tej sprawy był chyba tylko jeden człowiek pochodzenia nie-żydowskiego) chciała za wszelką cenę udowodnić, że Armia Krajowa współpracowała z Niemcami. Trudno pisać więcej. To trzeba przeczytać, choć dostęp do książki Stanisława Marata i Jacka Snopkiewicza może być dziś niełatwy. „Zbrodnia. Sprawa generała Fieldorfa – Nila” to w rzeczywistości suchy zbiór dokumentów sądowych: zeznania świadków, przesłuchania generała, pisma w sprawie. I ten chłód robi największe wrażenie. Cześć i chwała Bohaterowi! Na FB wrzuciłem notkę: Pojutrze będzie 65 rocznica odrzucenia przez Radę Państwa próśb o ułaskawienie generała „Nila”. 24 lutego – 65 rocznica jego egzekucji. Po zaledwie czterech latach wyszło na jaw, że była to zbrodnia sądowa za którą nikt nie poniósł odpowiedzialności. Dzisiaj kiedy toczy się tak burzliwa, wręcz globalna dyskusja o relacjach polsko-żydowskich…
Paperclip – tak Amerykanie nazwali supertajny projekt, który zakładał zapewnienie bezpieczeństwa nie tylko nazistowskim naukowcom, ale też niektórym zwykłym mordercom w mundurach, o ile ci drudzy zechcieli świadczyć swoje usługi dla CIA. Wiele lat zajęło amerykańskiemu społeczeństwo najpierw uświadomienie sobie, że tuż obok może spokojnie mieszkać faszystowski zbrodniarz, a jeszcze więcej czasu pochłonęło doprowadzenie niektórych z nich przed oblicze sądu. Ostatni z nich stanął przed amerykańską sprawiedliwością w 2014 roku. Został osądzony, ale zmarł spokojnie w starości na amerykańskiej ziemi. „Sąsiedzi naziści. Jak Ameryka stała się bezpiecznym schronieniem dla ludzi Hitlera” Erica Lichtblau’a to opowieść o kilku faszystach i kilku ich łowcach. Opowieść o dążeniu do sprawiedliwości wbrew całemu światu, który wydawał się tolerować fakt, że największe sukcesy technologiczne powojennych Stanów Zjednoczonych były dziełem ludzi mających mniej lub bardziej wprost krew słowiańskich i żydowskich niewolników na rękach. Wśród tych, którzy dzięki rządowi USA i/lub szefostwu CIA mogli liczyć nie tylko na bezpieczeństwo, ale też na godne życie byli nie tylko naukowcy pracujący nad rakietami V1 i oficerowie na usługach amerykańskiego wywiadu, ale i lekarze. Jednym z nich był Hubertus Stronghold, który proces w Norymberdze obserwował ze swojego nowego, przytulnego domu w San Antonio. To był proces, w którym o jego…
Buchenwald był pierwszym miejscem, gdzie Niemcy wprowadzili w życie chore majaki swojego wodza. Niektórzy twierdzą, że był to najokrutniejszy obóz w całej historii nazizmu. Obóz to brzmi bezosobowo, a przecież za tą fabryką cierpień i śmierci stali konkretni ludzie. Karl i Ilse Kochowie. „Bestie z Buchenwaldu. Karl i Ilse Kochowie – najgłośniejszy proces o zbrodnie wojenne XX wieku” Flinta Whitlocka to opowieść o kilku procesach, w których różne sądy próbowały dojść prawdy i wymierzyć sprawiedliwość. A tak naprawdę to książka szukająca odpowiedzi na pytanie o faktyczną odpowiedzialność żony komendanta obozu, którą nazywano wówczas Suką z Buchenwaldu, piękną, zalotną i rzekomo chorobliwie bezwzględną Ilse Koch. My, Polacy, wiemy doskonale czym były niemieckie obozy koncentracyjne, w których za płotami z drutu kolczastego działo się prawdziwe piekło. Kiedy jednak młody, kompletnie nieprzygotowany amerykański oficer Keffer zobaczył 11 kwietnia 1945 roku na własne oczy Buchenwald, jego życie już nigdy nie było takie jak wcześniej. Doprowadzenie ludzkości do takiego stanu trwało raptem kilka lat. W październiku 1934 roku Karl Koch został komendantem obozu koncentracyjnego Sachsenburg. Tak, to raptem dwa miesiące po tym, kiedy Adolf Hitler został formalnie dyktatorem Niemiec. Koch zasłynął jako bezwzględny i okrutny fanatyk. To wystarczyło, żeby dostał od najwyższych władz wyjątkowe zadanie:…