Historie jakich były tysiące. Jerzy Mirecki, sam będąc bohaterem własnej książki, zebrał po prostu na prawie 500 stronach, prawie 50 wspomnień osób, które na swoim dzieciństwie mają blizny Powstania Warszawskiego. Od małych, kilkuletnich dzieci, do nastolatków, którzy ryzykując życie, czasem zwyczajnie przekłamując własne metryki, szli pod rozkazy Armii Krajowej. Zawsze lubiłem raczej relacje, niż analizy – tym bardziej, że tych pierwszych było dużo mniej. Ja miałem szczęście, które zmarnowałem. Moi dziadkowie, od strony Mamy, walczyli w Powstaniu. Potem zostali wygnani do Białegostoku, stamtąd wrócili do stolicy, by niedługo później znów udać się w podróż – na jakiś czas – do Bydgoszczy, gdzie ostatecznie znaleźli swoje mogiły. To było i jest dla mnie szczęście i honor, że w moich żyłach płynie jakaś część powstańczej krwi. A równocześnie to moja własna porażka, że byłem zbyt młody, zbyt przekonany o wieczności teraźniejszości, żeby namówić dość niechętnych dziadków do wspomnień. Wszystko co wiem, wiem z przypadkowych zdań, słów, spojrzeń, relacji mamy i wujka, którzy urodzili się tuż po wojnie. Dobra, zapędziłem się w zwierzenia, ale „Dzieci 44” są dla mnie bardzo osobistą rozmową z tymi, którzy cudem przeżyli Powstanie, jak moi dziadkowie. Cudem, bo każdy – niezależnie od tego, czy miał opaskę i był…