Pastor Ames ma siedemdziesiąt siedem lat, młodziutką żonę, sześcioletniego syna i umiera. Żeby zostawić po sobie ślad w duszy i umyśle dziecka pisze do niego list. Długi list, który Marilynne Robinson zatytułowała „Gilead”, od nazwy mieściny w której wszystko się dzieje i za który dostała nagrodę Pulitzera. Całkowicie zasłużenie. To genialna, choć naprawdę niełatwa opowieść. Czytelnicy oczekujący szybkiej, wartkiej historii, będą zawiedzeni. Bo to jest historia opowiadana przez pastora, który żegna się z rodziną, swoim życiem, całą swoją historią sięgającą do walki o zniesienie niewolnictwa Murzynów i miastem, z którego uciekli nawet jego rodzice, a on – najwierniejszy z wiernych – pozostał do ostatnich chwil. To nie jest łatwa opowieść, mimo że prowadzi nas cały czas za rękę pastor i sam Bóg. Opowieść o życiu nie może być łatwa, bo i życie nigdy nie jest proste, liniowe, nawet jeśli jest się pastorem, którego ojciec i dziadek również byli pastorami. Bóg jest wszędzie wokół, co sprawia, że wszystko jest wytłumaczalne i wybaczalne, ale na pewno nie ułatwia samej opowieści. Nagroda Pulitzera to jedna ostatnich nagród literackich naprawdę godnych szacunku. Zdarzają się oczywiście niezrozumiałe werdykty, ale podobnie jak w świecie science fiction Nebula, Pulitzer sprawia, że warto zaryzykować parę godzin lektury. „Gilead”…