Chciałem poczytać o spowiedzi i pokucie w kontekście judaizmu i pierwszych chrześcijan, a trafił w moje ręce esej francuskiego profesora Jeana Delumeau „Wyznanie i przebaczenie” z nieco mylącym podtytułem „Historia spowiedzi”. Mimo wszystko to nie był stracony czas. Przebaczenie to zdecydowanie najcenniejszy wkład chrześcijaństwa w historię ludzkości, z tym pan profesor nie polemizuje, choć widać, że przygląda się wierze i religii z uczciwym, naukowym dystansem. Kościół, spowiedź, pokuta, rozgrzeszenie – te tematy oglądamy na tle zmian w myśleniu i zachowaniu społeczeństwa francuskiego. Nie jest to dzieło wyczerpujące temat, ale nie tego przecież oczekujemy do eseju. Na wielki plus trzeba polskiemu czytelnikowi zaliczyć ogromną liczbę cytatów z dzieł w naszym kraju albo całkowicie nieznanych, albo skrajnie niepopularnych. Delumeau pozwala sobie na poważne pytania we wnioskach kończących pracę. „Czy w naszej dzisiejszej cywilizacji jest jeszcze miejsce – w religii czy poza religią – na niczym nie wymuszone wyznanie i przebaczenie? (…) Otóż jednym z największych problemów Zachodu jest obecnie rozpad kodeksu moralnego, którzy nasi przodkowie w mniejszym czy większym stopniu akceptowali. Cywilizacja zachodnia albo upadnie przez to, że straci wszystkie swoje punkty odniesienia, albo spróbuje znaleźć sobie jakąś etykę, którą można by zresztą dostosować do wymogów czasu i której kryteria byłyby do…
Pastor Ames ma siedemdziesiąt siedem lat, młodziutką żonę, sześcioletniego syna i umiera. Żeby zostawić po sobie ślad w duszy i umyśle dziecka pisze do niego list. Długi list, który Marilynne Robinson zatytułowała „Gilead”, od nazwy mieściny w której wszystko się dzieje i za który dostała nagrodę Pulitzera. Całkowicie zasłużenie. To genialna, choć naprawdę niełatwa opowieść. Czytelnicy oczekujący szybkiej, wartkiej historii, będą zawiedzeni. Bo to jest historia opowiadana przez pastora, który żegna się z rodziną, swoim życiem, całą swoją historią sięgającą do walki o zniesienie niewolnictwa Murzynów i miastem, z którego uciekli nawet jego rodzice, a on – najwierniejszy z wiernych – pozostał do ostatnich chwil. To nie jest łatwa opowieść, mimo że prowadzi nas cały czas za rękę pastor i sam Bóg. Opowieść o życiu nie może być łatwa, bo i życie nigdy nie jest proste, liniowe, nawet jeśli jest się pastorem, którego ojciec i dziadek również byli pastorami. Bóg jest wszędzie wokół, co sprawia, że wszystko jest wytłumaczalne i wybaczalne, ale na pewno nie ułatwia samej opowieści. Nagroda Pulitzera to jedna ostatnich nagród literackich naprawdę godnych szacunku. Zdarzają się oczywiście niezrozumiałe werdykty, ale podobnie jak w świecie science fiction Nebula, Pulitzer sprawia, że warto zaryzykować parę godzin lektury. „Gilead”…
Nic nie wiemy o wierzeniach obcych nam kulturowo ludzi. Wydaje nam się, że takie pojęcia jak „bóg” czy „kapłan” są powszechne. Otóż nie. Książka Zajączkowskiego „Pierwotne religie czarnej Afryki” była dla mnie piękną podróżą w kompletnie nieznany świat. Oczywiście mam świadomość, że taka Afryka, o której pisze Zajączkowski nie istniała już w czasach powstawania tej książki, czyli w 1965 roku. Dzisiaj pewnie są po niej bardzo trudno dostrzegalne ślady. Minęło może ze sto lat od czasów, kiedy Afrykańczycy masowo wierzyli w boga odry, w bogów zaklętych w węże i inne dzikie zwierzęta. Zajączkowski nie skupia się religii wyizolowanej od pozostałych aspektów życia Afrykańczyka. Ma bowiem świadomość, że w tamtej kulturze nie byłoby to w ogóle możliwe. My, Europejczycy lubimy takie podziały na ducha i materię, byt i niebyt, życie i śmierć, sen i jawę – dla Afrykańczyka sprzed jeszcze stu lat taki podział byłby kompletnie niezrozumiały. Tam wszystko jest – zmarli dbają o ziemię, sny się spełniają, a życie jest tylko pewną proporcją ducha do materii. Tak było wprost np u Aszantów, którzy wierzyli, że dusza składa się z czterech części: Czwarta część duszy jest zarazem częścią zbiorowej duszy przodków. Zbiorowej, ponieważ przodkowie Aszantów nie są zindywidualizowani. (…) Od urodzenia…
Uwielbiam teorie spiskowe na styku religii i państwa. Większość z nich okazuje się prędzej czy później faktami, nie teoriami. Teraz mnie rozkołysał intelektualnie batiuszka, który mi podarował „Misję metodiańską na ziemiach polskich do końca XI wieku” Antoniego Mironowicza. Wiadomo, że Polacy byli poganami, aż Mieszko wziął chrzest w obrządku łacińskim. Wiadomo też, że gdyby nie Cyryl i Metody, to byśmy nie mieli Bogurodzicy. Tyle, że Apostołowie Słowian nawracali pogan na wiarę chrześcijańską w obrządku prawosławnym. Gdzie więc sięgają korzenie polskiego chrześcijaństwa? Do Rzymu, czy do Bizancjum? IX wiek to były czasy formowania się nie tylko państwowości, ale i sumień na ziemiach polskich, choć samo określenie „ziemie polskie” może się wydawać dość zagadkowe w kontekście tamtego czasu. W rzeczywistości mieliśmy wiele ośrodków, z których dwa były zdecydowanie najpotężniejsze: Wielkopolska i Małopolska. Gniezno i Kraków. Oba pod presją Czech, jedno Niemiec, drugie Moraw. Książęta próbowali swojej polityki, ale zwykle musieli uginać karki pod naciskiem. A pamiętajmy, że były to czasy skutecznego narzędzia prawnego nazywanego „truncatio membrorum”, którego efektem było obcinanie kończyn, uszu, nosa, wydłubywanie oczu i tym podobne środki perswazji, niestety czasem nie prowadzące do zejścia delikwenta. Wiadomo: rok 966, Mieszko przyjmuje chrzest. Tylko czy na pewno? I jaki to był chrzest?…
To nie jest książka dla każdego. Jeśli nie interesujesz się alternatywnymi wersjami historii Europy, nie wciągają cię teorie spiskowe i poszukiwanie przyczyn głębiej niż w mediach, to się zanudzisz na śmierć. „W mrocznym świecie tajemnic Syjonu. Tajemni strażnicy tożsamości Chrystusa czy zakonspirowani władcy Europy” pary brytyjskich autorów zarabiających na demaskowaniu masonów, templariuszy i innych zakulisowych mistrzów marionetek to pozycja dla wybranych. Lynn Picknett i Clive Prince wykonali kawał solidnej roboty. Na prawie sześciuset stronach przeanalizowali francuskie węzły spiskowe od czasów Marii Magdaleny do początku XXI wieku. Wyjściowym materiałem był ujawniony niejaki Konwent Syjonu, dość dobrze udokumentowana tajna organizacja, która pojawiła się na scenie w pierwszej połowie XX wieku, ale której korzenie miały sięgać blisko tysiąc lat głębiej. Zarysowana oś czasowa od ucieczki Marii Magdaleny po śmierci Chrystusa – przez Włochy – do Francji z jednej strony, a powstanie Unii Europejskiej z drugiej – to musi budzić u jednych uśmieszek politowania, u drugich podniesioną brew i zaciekawienie tak brawurową tezą. Nie będę zdradzał jakimi ścieżkami idzie dochodzenia brytyjskich autorów, bo jeśli kogoś interesuje tematyka, to bym mu popsuł radość czytania, a jeśli kogoś temat nie rusza – to bym zanudził na amen. Zachęcam jednak do lektury także tych, którzy teorie spiskowe…
Fundamentalistyczny mormonizm to nie tylko czasy pierwszych mormońskich proroków. To także XX wiek. Kiedy wierni – już po delegalizacji poligamii w Stanach Zjednoczonych – chowali się w zamkniętych, samowystarczalnych enklawach w USA albo uciekali do Meksyku czy Nikaragui, świat niewiele o nich wiedział. Trwało to co najmniej do lat 80. albo i dłużej. Nie złamały ich sądowe kary ani społeczny ostracyzm. Nie złamała ich skrajna bieda. Niszczyła ich (a bardziej: je) wewnętrzna pustka, rozpaczliwa samotność i poczucie straconego życia. Trzymał ich przy wierze przodków lęk przed utratą wiecznej chwały, a w przypadku mężczyzn – statusu boga w przyszłości. Irene Spencer została wychowana w mormońskiej od kilku pokoleń rodzinie Amerykanów. Była drugą z dziesięciu żon Verlana LeBarona – bardzo wpływowego człowieka, współtwórcy nielegalnego kościoła fudamentalistów mormońskich. LeBaron był wzorem poligamisty: ojciec 58 dzieci, mąż dziesięciu żon. Jedną z nich była Irene: Sześcioro moich dzieci na pewnym etapie weszło w związki poligamiczne, lecz teraz wszystkie, oprócz trojga, żyją w monogamii. Do dziś utrzymuję kontakt z niektórymi żonami Verlana. Przyjaźnimy się i nocujemy u siebie podczas pogrzebów i wesel w rodzinie. Obecnie mam sto osiemnaścioro wnucząt, z których najstarsze ma dwadzieścia sześć lat. Mam trzydzieścioro siedmioro prawnucząt i dalsze w drodze. Tak, pamiętam…
Nastawiałem się na wyrafinowane pieszczoty intelektualne, a dostałem niepierwszej świeżości jakości wywody akademickie. Dag Oistein Endsjo jest norweskim religioznawcą, profesorem uniwersytetu w Bergen. Jeśli o seksie mówi na wykładach tak jak pisze, to mam spore obawy o frekwencję. „Seks a religia. Od balu dziewic po święty seks homoseksualny” – tytuł powoduje dreszczyk, prawda? Wszystkie religie świata, od najbardziej rozbudowanych systemów do pierwotnych religii plemiennych zawsze immanentnie włączały w katalog najważniejszych przykazań, misteriów i przypowieści kwestie cielesnego obcowania. Wiemy mniej więcej jak to wyglądało w judaizmie, islamie, chrześcijaństwie, buddyzmie, hinduizmie, bo to kwestie obecne w kulturowym dyskursie, ale od profesora zajmującego się tematem zawodowo oczekiwałbym nieco więcej niż tylko paru zdań o skądinąd ciekawym obyczaju religijnym pewnego plemienia papuaskiego. Okładka przykuwa uwagę: W książce „Seks a religia” autor uważnie przygląda się religijnym postawom wobec seksu w kulturach świata. Podczas gdy chrześcijaństwo odmawia osobom homoseksualnym miejsca w Kościele, buddyjscy mnisi traktują seks gejowski jako święte misterium. Nastoletnie chrześcijanki przysięgają Bogu, że nie będą uprawiać seksu aż do czasu zawarcia małżeństwa w obawie, że nie zostaną zbawione. Wielu wyznawców różnych religii zastanawia się, czy Bóg potępia małżeństwa z osobami o innym kolorze skóry i dlaczego do pewnych zasad religijnych dotyczących seksu przywiązuje się…