Pamiętacie Kira Bułyczowa i jego Wielki Guslar, w którym czasem pojawiały się w sklepie prawdziwe (spełniające życzenia!) złote rybki a wódka leciała z kranów? No to przypomnijcie to sobie w naszym, swojskim, wydaniu, które smakuje na pewno nie gorzej od radzieckiego mistrza ciętego SF. Andrzej Pilipiuk nie jest może językowym żonglerem, ale z całą pewnością polszczyzna mu nie przeszkadza w opowiadaniu historii. „Konan Destylator” to jedna z wielu książek na temat przygód Jakuba Wędrowycza, jak go opisano na okładce książki: to przerażający wiekowy ochlapus, wiejski egzorcysta, bimbrownik i kłusownik, porażający otoczenie wyglądem, zapachem i kulturą osobistą ? a raczej jej brakiem. W towarzystwie równie odrażających kumpli pije, produkuje samogon, wdaje się w awantury oraz wypełniając wolę przodków regularnie likwiduje przedstawicieli wrogiego rodu ? Bardaków. Nie jest to zbiór opowiadań, które przejdą do historii literatury, nawet w tej niszy nisz jaką uprawia w serii o Wędrowyczu Pilipiuk, ale gwarantuję, że kilka wieczorów spędzicie w doskonałym humorze. Tylko i aż o to pewnie chodziło, więc: czapki z głów i do boju z Bardakami!
Philip K. Dick nie był po prostu pisarzem. Był kimś więcej, zdecydowanie więcej. Ludzi piszących prozę było w historii mnóstwo, ale ludzi piszących historię – zaledwie kilku. W kategorii science fiction był największy. Obok Lema, którego zresztą uznawał za sztuczny byt stworzony przez najdoskonalsze umysły bloku sowieckiego. Sam był półwariatem, półgeniuszem. A „Prawda półostateczna” wydaje się dzisiaj, z perspektywy dziesiątek lat prawdą jak najbardziej prawdziwą. Opowieść jest pozornie banalna jak na science fiction lat 60. Świat po kolejnej globalnej wojnie jest podzielony: większość ludzi mieszka pod ziemią, a na powierzchni króluje śmiercionośne skażenie i rachityczna walka dwóch bloków. Do tego, już po odarciu złudzeń, widzimy klasyczny podział na rasę panów mieszkających na powierzchni i pracujących na nich pod ziemią niewolników. Niewolników ułudy, fałszu, spisku wierzących w przekazywane im przez media informacje. Dick był genialny, bo w takiej pozornie banalnej fabule osadził to co kluczowe: analizę nie fikcyjnego świata, ale jak najbardziej bieżącego, zarówno w jego czasach, jak i tym bardziej dzisiaj. Okazuje się bowiem, że rywalizacja dwóch bloków („zachodniego” i „sowieckiego”) to lipa – one ramię w ramię współpracują ze sobą wykorzystując wszystkich tych, którzy wierzą w ich medialny przekaz. Przekaz tworzony synchronicznie, identyczny dla obu bloków. Rok 1982 albo…
„Powtórka” Stanisława Lema to nie jest pozycja obowiązkowa nawet dla fanów. Trzy utwory w jednej niewielkiej książeczce, z czego dwa to słuchowiska radiowe, może ciekawe, może intrygujące, ale nie w konfrontacji z nazwiskiem pisarza, który rzucił sobie pod stopy całą światową literaturę science fiction. Oprócz jednego utworu: tytułowej „Powtórki”, który jest opowiadaniem absolutnie genialnym, prezentującym himalaje kunsztu myśli, języka i wyobraźni. To jest kilkadziesiąt stron, których się nie zapomni do końca życia. Do króla Hipolipa Sarmandzkiego przybyło dwóch misjonarzy chcących go nawrócić na wiarę chrześcijańską. Król się błyskotliwą inteligencją i żelazną logiką długo opierał. A nie był to byle jaki król! W całej Galaktyce nie uświadczysz drugiego monarchy, tyle myślącego co on. Już pędrakiem igrał złotymi móżdżkami i budował samodumki wolnomyślne, a tak słuchał mędrców, że gdy miano go koronować, chciał uciec przez okno z sali tronowej i uległ dopiero argumentowi, że ktoś inny może być gorszy. Mniemał, że dobre rządy to nie takie, które chwalą lub ganią, lecz takie, których nikt nie dostrzega. Wreszcie udało się króla przekonać – uwierzył w Boga, stworzyciela wszystkiego. Zamknął się w komnacie na długą medytację. I postanowił – skoro stworzenie świata jest jak widać możliwe – stworzyć świat nie tyle lepszy, co po…
Ponura, apokaliptyczna opowieść o miłości, niespełnieniu i walce. Brawurowy debiut (sprzed kilku lat) Amerykanina, który może przewrócić literacką scenę do góry nogami. Akcję „Jutro, jutro i znów jutro” Thomas Sweterlitsch umieścił w swoim rodzinnym mieście, Pittsburghu, w przyszłości – relatywnie niedalekiej. Dokładnie dziesięć lat po ataku terrorystycznym bombą, która zabrała prawie wszystkich mieszkańców do historii. Dominic Blaxton jest jednym z nielicznych ocaleńców. Jego ciężarna żona nie miała tyle szczęścia. Podzieliła los większości mieszkańców. Sweterlitsch (nie do zapamiętania jest to nazwisko, a szkoda – bo warto!) zbudował misterny świat. Dominic spędza większość czasu w Mieście – cyfrowo odbudowanym Pittsburghu. Na podstawie wszystkich dostępnych danych – z monitoringu miejskiego, prywatnego, kamer w samochodach, logowań w telefonii wszelakiej i sieciach wifi – zrekonstruowano ostatnie chwile ginącego miasta. Dzięki temu Dominic może się spotykać z żoną, rozmawiać z nią – sztuczna inteligencja w czasach powieści jest naprawdę potężnie rozwinięta. Akcja toczy się więc na dwóch poziomach: wirtualnym i realnym, ale obie płaszczyzny nie konkurują ze sobą jak to zwykle się odbywa u debiutantów, tutaj dualizm jest całkowicie uzasadniony konstrukcją fabuły. Dominic ma bowiem poważne perypetie w obu światach. W tle mamy wszystko to, co dzisiaj kochają czytelnicy: krwistych bohaterów na każdym planie, wartką akcję,…
Taką fantastykę lubię. Trudno nawet powiedzieć, że jest to science fiction, bo tej nauki za dużo u Silverberga nie znajdziemy. Jest za to opowieść o tożsamości, sumieniu, szacunku. „W dół, do ziemi” Roberta Silverberga czytam dość regularnie, co jakieś pięć lat wpada mi w ręce i nie pozwala myśleć o czymś innym. To krótka, bardzo eteryczna opowieść o byłym zarządcy planety Belzegor, który po jej zwrocie tubylcom wrócił na Ziemię. Gundersen ma jednak koszmarne wyrzuty sumienia. Autochtony – przypominające ziemskie słonie inteligentne stworzenia – mają tajemniczy rytuał zwany ponownym narodzeniem. Nikt nie wie, co on naprawdę znaczy i jak przebiega. Wiadomo tylko, że jest to najświętsze wydarzenie w życiu każdego nildora, jak nazywają się tubylcy. Pewnego dnia, kiedy ryzyko powodzi było ogromne, Gundersen zmusił bronią kilku nildorów pielgrzymujących do miejsca, gdzie odbywają się ponowne narodziny, do pracy przy zaporze. Tym samym odebrał im możliwość wzięcia udziału w rytuale. Kolejny raz będą mogli pielgrzymować za kilka lat, albo już nigdy. Wtedy Gundersen nie przejął się za bardzo ich losem. Teraz poczuł, że musi polecieć jeszcze raz. Zmierzyć się z własnym grzechem, z własną tożsamością. Wyprawa będzie prawdziwą pielgrzymką do zrozumienia. Nildory pozwalały, byśmy je wykorzystywali, Bóg jeden wie dlaczego. Myślę, że…