„Dybuk” Marka Świerczka to dla mnie pozytywne zaskoczenie sezonu. Przyznam się – koledzy po piórze wybaczą – że trochę położyłem kreskę na polską prozę. Nie kupuję, bo nie mam gdzie, nie czytam, bo w tutejszej bibliotece na polskiej półce jest tylko trochę rodzimych autorów, reszta to tłumaczenia literatury głównie amerykańskiej i brytyjskiej, którą wolę czytać w oryginałach. Ale to tylko na marginesie. Wydany dwa lata temu „Dybuk” wpadł mi w ręce podczas ostatniej wizyty w Polsce. Pochłonąłem tę powieść w dwa wieczory, choć kusiło, żeby zarwać nockę i nie przerywać czytania. Z opisu na okładce wiedziałem, że akcja dzieje się w pierwszych powojennych miesiącach, że jest coś o walczących wciąż o niepodległość polskich żołnierzach, stalinowskich katowniach, żydach i… dybuku, czyli duszy, która zmieniło ciało. Zachęciło, jasne, ale wciąż nie wiedziałem, czego tak naprawdę się spodziewać. Świerczek jest naprawdę utalentowanym żonglerem stylami i konwencjami. Fabułę można streścić w paru zdaniach: żydowskiego pochodzenia oficer UB morduje dzieci, ubecja nie może nic zrobić, bo delikwent wykonuje także jakieś zadania dla NKWD, więc na tajnej naradzie postanawiają, że Stallman ma zginąć tak, żeby wyglądało na akcję polskiego podziemia. Na wykonawcę wybierają Sosnkowskiego – gnijącego w ubeckiej katowni z wyrokiem śmierci zawodowego zabójcę AK. Do…