Polska literatura generalnie nie nadąża. Nie nadąża za światowymi trendami, za wydarzeniami, za językiem ulicy. Co zrobić, tak już jest. Dlatego trzeba się cieszyć, kiedy pojawiają się w księgarniach takie powieści jak „Plaga” Bartłomieja Świderskiego. Kawał soczystej, szybkiej opowieści o tym co mogło się wydarzyć tu i teraz. „Plaga” to dystopia o niekończącym się lockdownie – zapowiada wydawca i generalnie ma rację, ale jednak ta powieść jest też o innych sprawach. Głównym bohaterem pozornie jest Michał, scenarzysta, który zaczyna wariować w domowej kwarantannie i zaprzyjaźniać się z domową myszką. Michał stanie jednak oko w oko z szansą na przebicie muru i zobaczenie świata takim, jaki on jest naprawdę. I tutaj poznajemy prawdziwe zajęcie prawdziwego autora „Plagi”, bo wskakujemy w rollercoaster szybkiego, nowoczesnego montażu filmowego i pędzimy z naszymi bohaterami po okolicach Warszawy w klimacie postapokaliptycznej dystopii. Ale ale – Michał tylko pozornie jest głównym bohaterem powieści. Prawdziwym bohaterem jest strach, w tej historii boją się wszyscy, tyle tylko, że każdy czegoś innego. Strach przestaje być w pewnym sensie przywiązany do swojego źródła, a staje się autonomicznym bytem. Dziewczyna Michała, świetnie zarysowana postać- mimo że formalnie praktycznie nieobecna na łamach książki, to wciąż wpływająca na akcję – mówi w pewnym momencie tak:…
Przyznaję, nie czytałem dwóch pierwszych tomów przygód dzielnego Tylera Locka, choć sprzedały się w milionach egzemplarzy i zostały przetłumaczone na ponad 20 języków. Lubię thrillery z nutką spisków, ale jakoś Boyd Morrison mnie odstraszał zbytnim jak na mój gust epatowaniem komercją. „The Roswell Conspiracy” przeczytałem w dwa wieczory i teraz nie wiem sam, czy to był stracony czas, czy całkiem przyjemna, choć pobawiona głębszych emocji rozrywka. Jest w tej powieści wszystko, co znamy z Indiany Jonesa: piękne i niebezpieczne kobiety, tajemnice, obce wywiady, bohaterów wyjętych z Jamesa Bonda, kosmos i von Danikena. A że czasem sensu brak? Cóż, takie wymogi akcji, chciałoby się rzec. Osią akcji jest tajemniczy metal, który pierwszy raz zaobserwowano na miejscu katastrofy tunguskiej na początku XX wieku. Okazuje się, że ma on niesamowitą moc, która wykorzystana do celów militarnych na zawsze może odmienić losy świata. Tyler Locke – inżynier i były wojskowy – wraz z przyjacielem lecą do Australii, żeby spotkać się z 75-letnią Fay, która chce im coś pokazać. Na miejscu zastają strzelaninę, dwóch Rosjan chce zamordować staruszkę, a te dzielnie daje im odpór karabinem. Podczas brawurowego pościgu i błyskotliwych wymianach ciosów obaj napastnicy giną. Wtedy Locke już wie, że Fay jest w posiadaniu naprawdę…
Znowu Coben, znowu zachwyty. „Darkest Fear” – w Polsce wyszło jako „Najczarniejszy strach” – to powieść, która jest gotowym scenariuszem do hitowego filmu z szansami na Oskara. A to dlatego, że obok niezbędnych akcesoriów amerykańskiego hiciora, czyli strzelanin, porwań, agentów FBI, bijatyk, romansów i błyskotliwych dialogów, jest też tzw. głębia i przesłanie. „Darkest Fear” jest częścią cyklu o niespełnionym koszykarzu, szefie sportowej agencji menadżerskiej Myronie Bolitarze, który mimowolnie, po godzinach rozwiązuje zagadki pozostające poza zasięgiem intelektualnym speców z FBI. Pomaga mu w tym niesmacznie bogaty kolega Win i koleżanka z pracy. Do tego parę wyrazistych bohaterów z drugiej strony – tych „złych” i tych ze „special agent” przed nazwiskiem i mamy do obsadzenia wszystkie kinowe gwiazdeczki 🙂 Tym razem firma Bolitara jest w tarapatach, ojciec dostał zawału, a do naszego bohatera dobija się koleżanka sprzed lat. Koleżanka, która rzuciła go dla wspólnego kolegi – dzisiejszej gwiazdy NBA. Koleżanka, co trzeba koniecznie dodać, dzień przed ślubem z kolegą postanowiła po raz ostatni sprawdzić co traci i skończyła wieczór w łóżku Myrona. Teraz przychodzi do niego po prośbie: jej syn jest śmiertelnie chory, może go uratować jedynie przeszczep szpiku. Jedyny dawca, który jest akceptowalny przez organizm chłopca zniknął. Myron musi go odnaleźć….
Harlan Coben jest jednym z moich ulubionych autorów, przede wszystkim za to, w jaki sposób potrafi wpakować czytelnika do labiryntu bez wyjścia, żeby potem w misterny sposób po opadnięciu mgły mógł on sam zobaczyć mnóstwo drzwi. „No Second Chance” jest bez wątpliwości taką właśnie powieścią. Doktor Marc Seidman budzi się w szpitalu. Okazuje się, że trafił tam z dwiema ranami postrzałowymi prosto ze swojego domu. Jego żona została zamordowana, w dodatku znaleziono ją nagą, choć Marc pamięta, że była ubrana. Śledczy nie znajdują jakichkolwiek dowodów gwałtu. Najgorsza informacja jest osią powieści: z domu zaginęła córeczka państwa Seidman i nikt nie wie, co się z nią mogło stać. Kiedy teść Marca dostaje żądanie dwumilionowego okupu mimo wszystko wszystkim spada kamień z serca, bo znaczy to, że dziewczynka żyje. Tylko czy na pewno o okup zgłaszają się ludzie, którzy stoją za koszmarnymi wydarzeniami? Mimo dostarczenia pieniędzy, Marc nie odzyskuje córki – szantażyści twierdzą, i słusznie, że warunkiem był okup i niepowiadamienie policji. Zapada cisza. Po dwóch latach przychodzi kolejne żądanie okupu. Identyczne jak pierwsze. Tym razem Marc postanawia nie informować policji i samemu rozwiązać sprawę. A ta będzie tak pięknie skomplikowana, jak tylko Coben potrafi 🙂 „No Second Chance” (po polsku wyszło…
Wydana w 2007 roku powieść „The Bone Garden” to – naprawdę przykro mi to mówić – jeden z najsłabszych tytułów w dorobku Tess Gerritsen. A szkoda, naprawdę szkoda, bo mogła to być świetna powieść. Chyba pierwszy raz Gerritsen użyła dwóch czasów powieściowych: teraźniejszości i pierwszej połowy XIX wieku. Nic odkrywczego, prawda? Po błyskotliwym cyklu Kate Mosse trudno komukolwiek rywalizować w tej dyscyplinie. Tym bardziej, że już parę godzin po lekturze „The Bone Garden” i tak w pamięci zostaje wyłącznie jedna część opowieści. Która? Ciekawie jest, kiedy dwa plany czasowe się uzupełniają, wzbogacają. Po co w tej powieści jest „teraźniejszość”? Naprawdę nie potrafię zrozumieć. Julia Hamill, po rozwodzie i dość solidnie pokiereszowana emocjonalnie, kupuje dom na wsi, w Massachusetts. Podczas prac w ogródku natrafia na ludzką czaszkę. Doktor – a jakże! – Maura Isles identyfikuje szkielet, jako kobietę, która została pochowana na początku XIX wieku. I tutaj zaczyna się tak naprawdę ciekawa historia. Lata 30. XIX wieku w Bostonie oglądamy oczami siedemnastoletniej, dzielnej, inteligentnej i koszmarnie ubogiej szwaczki z bostońskich slumsów Rose oraz Norrisa Marschalla – chłopaka ze wsi, który cudem (jak się później okaże, nie był wcale cud) wyrwał się z gospodarstwa ojca i studiuje medycynę. Ten okres to był…
Wydana w 1990 roku powieść Harlana Cobena „Play Dead” była jego debiutem. Otworzyła mu drzwi do świata bestsellerów, choć po latach Coben mówi o tej książce z pewnym zażenowaniem. Czy słusznie? W wywiadzie z okazji wznowienia „Play Dead” po 15 latach od premiery, Coben powiedział o tej powieści: My goal here was to write the ultimate love story and then blend in stay-up-all-night suspense. I dobra, jeśli taki był zamiar, to chyba powieść należy uznać za udaną. Jest miłość, nawet kilka. Obok tej głównej, będącej także osią „Play Dead” – miłości byłej supermodelki i bizneswoman Laury Ayars biorącej po kryjomu ślub z gwiazdą NBA Davidem Baskinem, widzimy chore, wynaturzone lub zniekształcone w paroksyzmach miłości siostry Laury i brata Davida (byłej narkomanki i obecnego narcystycznego hazardzisty), rodziców Laury ukrywających bardzo mroczny sekret sprzed wielu lat. Mamy też do czynienia z suspensem jakich niewiele we współczesnej prozie. Trudno oderwać się od tej powieści, choć generalnie niewiele może uważnego czytelnika tak naprawdę zaskoczyć. Laurę i Davida poznajemy podczas ich miodowego miesiąca, który spędzają w Australii. Ich ślub był owiany taką tajemnicą, że nie wiedzieli o nim nawet rodzice Laury. Dnie i noce młodych małżonków schodzą generalnie na pieszczotach i komplementach. Tymczasem pewnego dnia…
Przyznaję, przegapiłem debiut Charlesa Brokaw. Zacząłem przygodę z tym autorem od jego drugiej powieści. „The Lucifer Code” opowiada o kolejnej – po odkryciu Atlantydy – przygodzie profesora Thomasa Lourdsa. Wydawca już na okładce sugeruje, że mamy do czynienia z nowym, lepszym Danem Brownem. Tytuł powieści też niedwuznacznie odwołuje się do słynnego „The Da Vinci Code”. Czy to słuszny trop? Oczywiście! Dzisiaj każdy, kto chce pisać tego typu thrillery osadzone w historii, mistyce, archeologii musi w ten czy inny sposób nawiązać do konwencji ustalonej przez Browna. A jednak „The Lucifer Code” nie jest kopią. Zarys fabuły jest banalny: profesor Lourds na zaproszenie przyjaciółki leci do Turcji, żeby dać gościnny wykład na tamtejszej uczelni. Na lotnisku nawiązuje rozmowę z młodziutką, śliczną dziewczyną, która prosi go o autograf. Lourds ma nadzieję, na ciąg dalszy tej znajomości. Nie zawiedzie się, choć historia potoczy się zupełnie zaskakująco. Tuż przed drzwiami lotniska nowa znajoma postanawia go porwać. Trochę jej utrudnia zadanie fakt, że… przed wejściem czeka kilku uzbrojonych po zęby ludzi chcących porwać lub na miejscu zabić profesora. Później Brokaw prowadzi czytelnika od akcji niczym z Jamesa Bonda, do archeologiczno-kryptograficznych opowieści. Nie tracąc przy tym niczego z wartkości. To jest jedna z najważniejszych zalet tej powieści:…
Harlan Coben jest mistrzem budowania mądrych intryg. To nie są czyste kryminały, thrillery czy jakkolwiek ktoś chciałby etykietować te powieści. „Hold Thight” jest mimo to perełką na jego torcie. To powieść, której się nie da szybko zapomnieć. Natomiast przeczytać – jak najbardziej. Jak to zwykle u Cobena, w „Hold Tight” mamy znów kilka pozornie niezwiązanych wątków. Wszystkie łączy jeden fakt: rodzinne tajemnice. Głównymi bohaterami – jeśli można tak mówić w kontekście cobenowskiej prozy – są tutaj prawniczka Tia Baye i transplantolog Mike, którzy stają wobec poważnej próby wychowawczej. Ich nastoletni syn, Adam, ma już za sobą ucieczkę z domu. Teraz wydaje się załamany samobójczą śmiercią przyjeciela. Po trudnej dyskusji, nie bez wątpliwości Mike i Tia decydują się zainstalować w komputerze Adama program szpiegujący. Oprócz setek rozmów przez komunikatory, ostrego porno i aktywności na forach, jeden wydruk rozmowy z nieznajomym sprawia, że rodzice Adama są przerażeni. Domyślają się, że ich syn jest w bardzo poważnym niebezpieczeństwie. Tymczasem Adam znika z domu. W drugim wątku obserwujemy parę morderców. Ocalałą z pogromu Pietrę i bezwzględnego, czerpiącego przyjemność z zadawania bólu Nasha, których ściga mająca ogromne problemy z ambicją i poczuciem własnej wartości detektyw Loren Muse. Największą wartością tej powieści, obok niesamowitej przyjemności lektury,…
A co jeśli Abraham leżąc na łożu śmierci, pisemnie, w towarzystwie ówczesnego „notariusza” rozstrzygnął jednoznacznie, komu ma przypaść w spadku Jerozolima? Jeden z jego synów jest ojcem islamu, drugi fundamentem judaizmu. Komu najbardziej zależy na tym, żeby nie licząc się z kosztami ukryć testament na zawsze? Sam Bourne to dla mnie nowe nazwisko na literackiej scenie. Jego „The Last Testament” wziąłem do ręki z mieszanymi uczuciami, ale zawsze tak mam, jak kogoś się kreuje na „kolejnego”, „lepszego” Dana Browna. Nie zawiodłem się. Na swojej intuicji rzecz jasna. „The Last Testament” nie jest zły: ma fajny pomysł, mocnych bohaterów, nie najgorsze dialogi (nie licząc paru ewidentnych wpadek, jak ta – bodaj cztery razy powtórzona – kiedy żydowscy bojownicy używają zdań w stylu „Jesus, I have to know!” ;- ) Gorzej, że Bourne nie za bardzo wie, co z tym zrobić. Pisze mu się fajnie, wszystko płynie dość szybko, jak fabuła wpada na mielizny, to zdarza się cud. Nie oczekujmy więc od tej powieści fajerwerków ani finezji. Ale na nudny wieczór albo średniej długości jazdę pociągiem, może być. Zdecydowanie na plus jest oryginalny wybór głównej bohaterki. Nie jest to historyk, dziennikarz, były żołnierz, lekarz czy policjant, jak to bywa u konkurencji. Tutaj…
Takiej szaleńczej przejażdżki oczekiwałem. Wydana cztery lata temu (2010) powieść z cyklu o detektyw Rizzoli i doktor Isles „The Killing Place” to majstersztyk absolutnie wykraczający poza standardy literatury kryminalnej czy thrillera medycznego. To jest Gerritsen siłą wciągająca czytelnika za rękaw do górskiej kolejki, której zakręty powodują oszołomienie, ale i zachwyt. Praktycznie wszystkie wątki i motywy, za które uwielbiam Tess Gerritsen, pojawiają się w tej powieści. Mamy więc thriller medyczny i soczyste (dosłownie…) sceny eksploracji anatomicznej zarówno pacjentów żywych, jak i poddawanych sekcji ofiar. Mamy też koszmarnie skomplikowany romans Maury Isles z Danielem, który jak pamiętamy jest księdzem szamoczącym się między dwiema miłościami życia. Mamy kryminał, dość powiedzieć, że w pewnym momencie uczestniczymy w ceremonii pogrzebowej… Maury. Do tego zawsze mnie wciągający wątek sekt, prowadzonych przez charyzmatycznego lidera w jemu tylko znanym kierunku. Pojawia się nawet Sansone i jego szkoła dla dzieciaków o „specjalnych zdolnościach”. Nie zabrakło też dylematów macierzyństwa, zarówno w kontekście pragnień i lęków, jak i sekciarskiego obłędu. Co najważniejsze: w tej powieści nic nie jest oczywiste. Każdy pewnik zostanie rozstrzaskany w najmniej spodziewanym momencie. Nie są to zwroty akcji w stylu niektórych pisarzy popularnych, kiedy wątki są prowadzone według przewidywalnego wykresu – tutaj naprawdę jesteśmy wrzuceni do pędzącego…