Scott Mariani sprzedał na świecie miliony książek. Ja zacząłem przygodę z nim od „Sacred Sword” (Uświęcony miecz?). Kiedy dogorywało powstanie żydowskie, ostatnich kilkuset wojowników z pejsami zamknęło się w twierdzy. Masada była długo oblegana przez Rzymian. Kiedy miała paść, wszyscy żydowscy obrońcy – mężczyźni, kobiety, dzieci – popełnili samobójstwo. Ukrywając w ścianie najświętszą dla nich relikwię: miecz. Wyjątkowej jakości, wyjątkowy miecz, który ponoć wcześniej był własnością króla rebeliantów. Króla Jezusa. Gdyby ta informacja stała się publiczna, mogłaby zmienić wszystko. Zwłaszcza w czasach, kiedy chrześcijaństwo jest w tak poważnym kryzysie. Miecz zostaje znaleziony w XX wieku, niedługo później giną ludzie. Wszyscy, którzy cokolwiek wiedzą na jego temat. Ben Hope jest świadkiem morderstwa – upozorowanego samobójstwa – jego pary przyjaciół. Dowiaduje się też, że ich syn jest w rzeczywistości jego dzieckiem. Ruszają obaj szukać prawdy, a w rzeczywistości: przygód. Powieść napisana szybko, czyta się ją jeszcze szybciej. Wciąga akcją, strzelaninami, pogoniami, suspensem. Szkoda tylko, że wątek konspiracyjno-religijny został potraktowany tak bardzo po macoszemu. Gdyby był bardziej rozwinięty mielibyśmy następnego Dana Browna, a tak… mamy parę godzin relatywnie przyjemnej rozrywki.
Zachwytów nad ostatnią częścią trylogii Stiga Larssona nie było końca. Że „The girl who kicked the hornets’ nets” to najlepsza powieść z cyklu, że najlepiej napisana, wciągająca i z niemal baśniowym przesłaniem: Dobro zwycięża, jednostka może wygrać w starciu z wszechwładnymi siłami Złego, choćby oznaczały one najtajniejsze służby i sam rząd. No ba, pewnie że może, jeśli autor narysował z jednej strony nadludzkich bohaterów – dzielnego dziennikarza i pachnącą geniuszem dziewczynę, a z drugiej strony pokracznych spadkobierców nieodżałowanego Gangu Olsena. Tym razem przeurocze dziewczę, które oprócz pamięci doskonałej i laurki najlepszego hakera świata jest też jak pamiętamy z poprzedniego tomu wręcz nieśmiertelna, prawie całą powieść spędza w szpitalu. Dla jej dobra rzecz jasna, bo Zło w postaci najtajniejszej, najgłębiej zakamuflowanej komórki szwedzkiego wywiadu, kontrwywiadu czy Bóg wie czego jeszcze tylko się czai za drzwiami, żeby ją porwać i do końca jej dni zamknąć w wariatkowie. Dziewczyna nie chce z nikim rozmawiać, ale… przyjmuje ofertę dzielnego redaktora, który jako jeden z nielicznych wierzy głęboko w jej niewinność. Krok po kroku dołączają do niego kolejni sprzymierzeńcy. Śledztwo prowadzi do samego jądra szwedzkich służb specjalnych. To co mogłoby naprawdę wywołać grozę, czyli bezsilność jednostki która jest wtłoczona w jakąś olbrzymią grę służb, czy…
Ponad 20 milionów sprzedanych egzemplarzy powieści, którą tak trudno zaszufladkować. To musi budzić respekt. Wciąż podróżuję po bestellerach, a muszę przyznać, że dalej jestem ignorantem. Nie widziałem żadnego filmu opartego na twórczości Stiega Larssona, nawet więcej, kupując „The girl with the dragon tattoo” nic mi nie mówiło nawet nazwisko autora. W połowie lektury pobiegłem kupić dwa kolejne tomy trylogii Millennium. A teraz, po przeczytaniu w nocy ostatniej strony, nie wiem czy mam ochotę na kolejne. Ale po kolei. „The girl with the dragon tattoo” jest opowieścią przedziwną. Cudownie oczarowującą przede wszystkim tłem: szwedzkim krajobrazem, zarówno tym dosłownym, jak i społecznym. Autor nie szczędzi nam radości z poznawania tajemniczego świata wciąż mimo wszystko dość odizolowanej od świata wyspy. Widzimy więc egzotyczne dla nie-Szweda zorganizowanie pomocy (przemocy?) społecznej, oligarchiczne korzenie i obecną strukturę dużego biznesu, wstydliwe tajemnice fortun powstałych podczas ekonomicznej kolaboracji z Hitlerem. Na tym tle rozgrywa się akcja, której nie da się opisać jednym zdaniem. Inaczej niż chyba we wszystkich przeczytanych przeze mnie bestsellerach, ta powieść jest naprawdę powieścią. Jest tu mnóstwo wątków, niekoniecznie niezbędnych dla głównego nurtu historii tytułowej dziewczyny z tatuażem smoka na plecach i jej szefa, kochanka, kompana – trudno nawet nazwać relację, która łączy utalentowaną i…
Pani doktor zaczęła od harlekinów, skończyła na milionach sprzedawanych powieści nazywanych przez krytykę i wydawców thrillerami medycznymi. Faktycznie Tess Gerritsen, przynajmniej na podstawie „Bloodstream”, pisze oryginalne mieszanki romansowo-kryminalno-sensacyjno-medyczne. Wiem, to brzmi kiepsko – ale naprawdę świetnie się czyta. Idę dalej ścieżką bestsellerów. Gerritsen można kupić w 40 krajach świata i zrobiło to ponad 25 milionów czytelników. Biorąc „Bloodstream” do ręki nie za bardzo wiedziałem czego się spodziewać. Okładka poinformowała mnie, że to azjatyckiego pochodzenia amerykańska internistka, która rzuciła leczenie ludzi na rzecz zarabiania milionów dolarów z pisania thrillerów medycznych. Spodziewałem się trudnej językowo, wyrafinowanej tematycznie i zdyscyplinowanej językowo przygody. Zawiodłem się, ale nie żałuję. „Bloodstream” to opowieść o pani doktor, wdowie, która z nastoletnim synem uciekła z Bostonu do małego miasteczka. Jesteśmy tam świadkami erupcji przemocy, zwłaszcza wśród najmłodszych mieszkańców. W szkole uczeń wyciąga broń i zabija nauczyciela, na przerwach toczą się wciąż bijatyki, ginie coraz więcej osób. Identyczna sytuacja miała miejsce 52 lata wcześniej. Pani doktor odkrywa pewne podobieństwa i dochodzi do wniosku, że młodzi ludzie nie są winni swoich agresywnych zachowań. Podejrzewa, że są po prostu zakażeni jakimś wirusem, najprawdopodobniej atakującym kąpiących się w pobliskim jeziorze nastolatków. Zapowiada się ciekawie? Średnio. A mimo to powieść czyta się…
Trylogia, której pierwszą częścią jest „Sanctus”, to dzisiaj światowy hit. Simon Toyne napisał thiller, który został wydany w ponad 40 krajach i przetłumaczony na 27 języków. Problem w tym, że to zwyczajny gniot, choć niesamowicie opakowany. Przyznaję od razu: po lekturze „Sanctusa” raczej niechętnie wezmę do ręki kolejne części trylogii. Bałbym się okrutnie mojego paskudnego charakteru, który nie pozwala mi odkładać książek przed przeczytaniem ostatniej strony. A „Sanctus” to było blisko pół tysiąca naprawdę męczących stron. Opowieść Toyne’a to książka napisana według przepisu starego jak amerykańskie bestsellery bazujące na wciąż nieustającej modzie na thillery. W tureckim, starożytnym mieście Ruin mieści się Cytadela – równie wiekowa świątynia wykuta w litej skale. Posiadający autonomię zakon opiekuje się tajemniczym Sakramentem. Spekuluje się, że to Święty Gral, autentyczny krzyż na którym skonał Jezus albo jeszcze coś innego. Fakty są jednak takie, że świątynia jest dużo starsza niż dwa tysiące lat, więc i artefakt musi być sprzed czasów Chrystusa. Opowieść zaczyna się mocnym akcentem: ze szczytu świątyni w widowiskowy sposób rzuca się mnich. Policjant badający sprawę od razu wie, że ma do czynienia nie tyle z samobójstwem, co ze specyficznym komunikatem. Oprócz przedziwnych blizn układających się w logiczne wzory pokazujące, że był Sancti – jednym…
Długo się broniłem przed zjawiskiem pod nazwą „Dan Brown”. Ale jak dotarła do mnie informacja, że sprzedał on już 170 milionów egzemplarzy swoich powieści, zmiękłem. To nie ciekawość czy zazdrość 😉 mną kierowały, tylko poczucie obowiązku. Po prostu Dan Brown zajął w ostatnich latach taką pozycję w kulturze, że zwyczajnie trzeba go znać. No to spróbowałem… Na pierwszy ogień poszedł „Kod Leonarda Da Vinci”. Niby wyrosłem już z Pana Samochodzika, ale bądźmy szczerzy: jeśli ktoś w młodości chłonął z wypiekami Nienackiego, to został zainfekowany na zawsze. Można się wypierać i zaklinać, ale dobrze napisana powieść o tajemnicach, przygodach, ucieczkach i skarbach zawsze wywoła ten sam znany z młodości rumieniec. Nic to, że autor obraża czytelnika traktując go momentami jak ostatniego idiotę – „to na pewno z myślą o amerykańskich odbiorcach” myślimy sobie ignorując nieprzyjemne sugestie Browna. A ten stosuje naprawdę proste sztuczki żeby nas przykuć do lektury. I chwała mu za to.