„The tattooist of Auschwitz” australijskiej autorki Heather Morris zgarnęła mnóstwo prestiżowych nagród. Całkowicie słusznie. Opowieść o obozowym życiu Lale Sokolova i miłości, która pozwoliła przetrwać piekło zasługuje na nagrody. A przede wszystkim zasługuje na uważną lekturę i częste przypominanie sobie w chwilach złości na świat. Nasze problemy widziane z odpowiedniej perspektywy znikają w oka mgnieniu… Lale był słowackim Żydem. Po wkroczeniu Niemców nie było tam wiadomo, z czym się to wiąże. Młody, dwudziestokilkuletni, bardzo elegancki młodzieniec miał przed sobą karierę i cały świat. Zdecydował się samodzielnie zgłosić na wezwanie Niemców. Trafił do Auschwitz. Z uwagi na znajomość kilku języków, dość szybko został tatuażystą – to on tatuował numery nowoprzybyłym do obozu więźniom. To on wytatuował numer dziewczynie, która mimo okoliczności ukradła mu serce. Gita była także Żydówką. Oboje byli skazani na pewną śmierć, bez żadnej nadziei – a jednak Lale obiecał, że przeżyją ten koszmar i założą rodzinę. Miłość w cieniu krematoryjnych kominów nie miała prawa się udać. Lale robił wszystko, kupował jedzenie za biżuterię i waluty kradzione w Kanadzie, umiejętnie schodził z drogi tym, którzy mogli bez żadnego powodu go zastrzelić. Udało się. Doczekali wyzwolenia. Odnaleźli się tuż po wojnie. Pobrali się. Nie jest to książka o wartości historycznej…
Generał August Fieldorf „Nil” to jeden z największych bohaterów wojny. Twórca i szef dywersji Komendy Głównej AK po wojnie uznał przegraną. Ujawnił się. Został zatrzymany. W tajnym procesie w 1952 roku został skazany na karę śmierci, którą rok później wykonano. Już po kilku latach, jeszcze za czasów najczerwieńszej komuny wydało się, że został po prostu zamordowany sądowo: sfałszowano dokumenty, torturowano zarówno oskarżonego jak i świadków. Generał „Nil” zginął, bo żydokomuna (wśród prokuratorów i sędziów każdego szczebla wokół tej sprawy był chyba tylko jeden człowiek pochodzenia nie-żydowskiego) chciała za wszelką cenę udowodnić, że Armia Krajowa współpracowała z Niemcami. Trudno pisać więcej. To trzeba przeczytać, choć dostęp do książki Stanisława Marata i Jacka Snopkiewicza może być dziś niełatwy. „Zbrodnia. Sprawa generała Fieldorfa – Nila” to w rzeczywistości suchy zbiór dokumentów sądowych: zeznania świadków, przesłuchania generała, pisma w sprawie. I ten chłód robi największe wrażenie. Cześć i chwała Bohaterowi! Na FB wrzuciłem notkę: Pojutrze będzie 65 rocznica odrzucenia przez Radę Państwa próśb o ułaskawienie generała „Nila”. 24 lutego – 65 rocznica jego egzekucji. Po zaledwie czterech latach wyszło na jaw, że była to zbrodnia sądowa za którą nikt nie poniósł odpowiedzialności. Dzisiaj kiedy toczy się tak burzliwa, wręcz globalna dyskusja o relacjach polsko-żydowskich…
Mówi się, że dzisiaj wojny wygrywa się przede wszystkim informacją, a oręż jest mniej istotny. Pewnie to przejaskrawienie, choć trudno przecenić znaczenie propagandy w działaniach militarnych. Dzisiaj obserwujemy w mediach tradycyjnych i drukowanych całej Europy zmaganie się racji prorosyjskich z propolskimi. Chwilami bardzo przypominają one werbalno-emocjonalne boje, jakie toczyliśmy z Rosjanami przed prawie stu laty. Warto mieć przed oczami tamte czasy, bo akurat wojnę lat 1919-1920 wygraliśmy także dzięki słowom. Ostatnio wpadła mi w ręce nienajświeższa, bo wydana w 2004 roku praca Konrada Paduszka pt. „Działalność propagandowa służb informacyjno-wywiadowczych WP w czasie wojny polsko-bolszewickiej 1919-1920. Organizacja, metody, treści.” To naprawdę świetne opracowanie, które mogłoby stać się wzorem dla dzisiejszych służb zajmujących się wojskową propagandą, o ile takie istnieją, w co nie mam odwagi wątpić. O ile perypetie z powstaniem i finansowaniem Oddziału II Sztabu Ministerstwa Spraw Wojskowych, Okręgowych Biur Propagandy, relacji między Oddziałem a kontrwywiadem i wywiadem mogą się wydawać dość ciekawe wyłącznie dla historyków i wyjątkowych pasjonatów tematu, najbardziej soczysta część opracowania jest poświęcona treściom kolportowanym przez wojskowych piarowców, jakbyśmy ich dzisiaj nazwali. Chodzi zresztą o treści nie tylko skierowane do samych żołnierzy, ale także do jeńców, żołnierzy bolszewickich, potencjalnych dezerterów, maruderów i całego społeczeństwa polskiego w ogóle.
Arka Przymierza jest najświętszym przedmiotem świata, a jednocześnie najmniej znanym, najbardziej tajemniczym. Wiemy z Tory jak wyglądała, wiemy co w niej przechowywano – tablice z przykazaniami i laskę Arona. Ale tak naprawdę czym była? Czym jest, jeśli wciąż jest? Na pewno pełniła wiele funkcji. Była sercem Świątyni, spełniając swoją rolę jako obiekt religijny, była tronem samego Boga. Żydzi używali jej także jako broni, zabijała wrogów, węże, potrafiła też zburzyć mury Jerycha. Między trąbami Żydzi nieśli właśnie Arkę. Ta mała, niepozorna skrzynia jakich wówczas było mnóstwo nie tylko w Egipcie, miała potężną moc. I nagle zaginęła. Żydowskie legendy mówią, że Jeremiasz zabrał Arkę i ukrył w bezpiecznym miejscu niedługo przed zburzeniem Świątyni. Muzułmanie do dzisiaj twierdzą, że Arka jest ukryta pod Kopułą na Skale. Czarnoskórzy Żydzi z Etiopii przekonują, że Arka jest przechowywana w Kościele Świętej Marii z Syjonu w Aksum. Jak jest naprawdę? Brytyjski hebraista Tudor Parfitt jest przekonany, że odkrył prawdę na temat Arki Przymierza. W książce „Arka Przymierza odnaleziona” przedstawił historię wieloletnich poszukiwań. Trzeba przyznać, że ich zakres budzi podziw: poczynając od Jerozolimy i Bliskiego Wschodu, przez Afrykę i europejskie biblioteki, Parfitt trafia aż do Nowej Gwinei. Jego zdaniem Arka Przymierza z Jerozolimy trafiła wraz z kapłanami do…
„Dybuk” Marka Świerczka to dla mnie pozytywne zaskoczenie sezonu. Przyznam się – koledzy po piórze wybaczą – że trochę położyłem kreskę na polską prozę. Nie kupuję, bo nie mam gdzie, nie czytam, bo w tutejszej bibliotece na polskiej półce jest tylko trochę rodzimych autorów, reszta to tłumaczenia literatury głównie amerykańskiej i brytyjskiej, którą wolę czytać w oryginałach. Ale to tylko na marginesie. Wydany dwa lata temu „Dybuk” wpadł mi w ręce podczas ostatniej wizyty w Polsce. Pochłonąłem tę powieść w dwa wieczory, choć kusiło, żeby zarwać nockę i nie przerywać czytania. Z opisu na okładce wiedziałem, że akcja dzieje się w pierwszych powojennych miesiącach, że jest coś o walczących wciąż o niepodległość polskich żołnierzach, stalinowskich katowniach, żydach i… dybuku, czyli duszy, która zmieniło ciało. Zachęciło, jasne, ale wciąż nie wiedziałem, czego tak naprawdę się spodziewać. Świerczek jest naprawdę utalentowanym żonglerem stylami i konwencjami. Fabułę można streścić w paru zdaniach: żydowskiego pochodzenia oficer UB morduje dzieci, ubecja nie może nic zrobić, bo delikwent wykonuje także jakieś zadania dla NKWD, więc na tajnej naradzie postanawiają, że Stallman ma zginąć tak, żeby wyglądało na akcję polskiego podziemia. Na wykonawcę wybierają Sosnkowskiego – gnijącego w ubeckiej katowni z wyrokiem śmierci zawodowego zabójcę AK. Do…
W dominującej narracji dotyczącej relacji polsko-żydowsko-niemiecko-radziecko-ukraińskich na terenach najpierw należących do Polski, potem od okupacją radziecką, następnie niemiecką, przez lata znów radziecką a dzisiaj pod jurysdykcją ukraińską razi przede wszystkim płytkość i powierzchowność. Jedni pod wrażeniem Grassa i jemu podobnych widzą w Polakach samo zło, inni zło upatrują wyłącznie w Niemcach, Ukraińcach, NKWD albo… Żydach. Prawda była tak bardzo skomplikowana, że wymykająca się prostym osądom. Autobiografia, choć spisana w tej formie dużo po wojnie, to oparta na pisanym ówcześnie pamiętniku, Klary Kramer jest w anglojęzycznym świecie bardzo znana. W Polsce – wcale, choć istnieje niedawno wydany przekład „Clara’s war” na język polski. Zastanawiałem się, dlaczego? Jedyna odpowiedź, która przyszła mi do głowy to strach. Strach polskich historyków i mediów przed niewiarą gawiedzi, że świat jest po prostu bardziej skomplikowany niż tego wymagają dzisiejsza zero-jedynkowa percepcja odbiorców. Proszę spróbować sobie wyobrazić scenariusz filmu. We wrześniu 1939 roku do małego miasteczka na polskich kresach wschodnich, gdzie żyje pięć tysięcy średnio ortodoksyjnych Żydów wjeżdżają uśmiechnięci Niemcy. Robią sobie pamiątkowe zdjęcia, oglądają zabytki i wyjeżdżają. Żydzi wiedzą oczywiście, czym jest faszyzm – mieszka tutaj przecież grupa uchodźców z Rzeszy, która nie pozostawia złudzeń co do intencji Hitlera. Ale po dwóch tygodniach do miasteczka…