„Przygoda w Warszawie” to pierwsza powieść Stefana Kisielewskiego. Powstawała w latach 50., publikowana była wówczas w odcinkach. Pierwszego zwartego wydania doczekała się w Polsce dopiero pod koniec lat 80 (na Zachodzie wychodziła wcześniej). Czy to dobry kawał prozy? Zależy z jakimi oczekiwaniami się do tej książki podchodzi. Ja się nie zawiodłem.
Narracja w tej powieści jest specyficzna, zresztą samo przeznaczenie do publikacji w odcinkach także mocno odcisnęło swój charakter. Główny bohater, przypominający mocno – ale nie za mocno – postaci z Kafki, to do bólu nudny urzędnik w średnim wieku, mieszkający jak większość ówczesnych warszawiaków w dzielonym na kilka rodzin mieszkaniu. Pewnego dnia zauważa, że nadspodziewanie często spotyka na swej drodze trzy osoby: ładną dziewczynę, starszego pana i warszawskiego cwaniaczka. Te trzy postaci pojawiają się w jego życiu, a właściwie obok jego życia, w różnej kolejności. Kiedy dociera do niego ten fakt, zostaje „zaproszony” przez cwaniaka do samochodu. Trafia do specyficznego miejsca, zamieszkanego przez wariatów. Nie jest to jednak typowy szpital psychiatryczny. To miejsce jakby z rzeczywistości równoległej.
I tak, o tym co normalne, a co nienormalne jest ta powieść. Proszę nie oczekiwać filozoficznych czy psychiatrycznych obserwacji. To wciąż jest Stefan Kisielewski. Dlatego lepiej jest się spodziewać takich zdań:
– Pełno ich chodzi po świecie, tych ze zbakierowanym mózgiem – anibyś pan dał wiarę: ludzie nie ludzie, uśmiać się z tego można. Cholerny świat. Każdy ma innego hyzia i każdy myśli, że jego jest ważny. A wszystko razem, te trochę białego łajna pod czaszką. Jak człowiek to pojmie, to już wszystko na świecie pojmuje i na żaden pic się go nie weźmie. Człowiek jest człowiekiem wtedy, jak rozumie, że jest łajnem, że łajno kręci się po świecie. Pan też, chociażeś uczony i doktor, dopiero będziesz człowiekiem, jak to skapujesz. A tak, toś pan jeszcze frajer. Pierwszy lepszy wariat od pana lepszy – choćby taki Oskar. Ale Oskar to nie jest zwyczajny wariat, z niego jest pożytek.
No i proszę pamiętać koniecznie, że niewielu tak pięknie potrafiło mówić o alkoholu jak Kisiel. W tej powieści wiele zachowań urasta do rangi obrzędu, czasem a rebours – jako profanacja. Tym niemniej kolejka dla tego, kto nie poczuje przyjemnego szczypania na podniebieniu czytając taki fragment:
Koniak zwany „siódemką” rzeczywiście był cudowny. Każdy, najmniejszy choćby łyczek rozprowadzał po ciele elektryzujące gorąco, w głowie jaśniało, smutek ulatniał się, na jego miejsce pojawiała się energia, wiara w siebie, wiara w życie i w przyszłość, radość, upodobanie we wszystkim, co nas otacza w tej chwili, co nas otaczać będzie jutro czy pojutrze. Zaś ciężkie, wyrafinowane, stare porto jakby zaokrąglało i uromantyczniało ten wytworzony przez koniak nastrój. „Siódemka” dawała jasność i energiczną precyzję, wino bramowało ów wytworzony ośrodek energii otoczką z uroków, z barw i nastrojów, dawało głębię, perspektywę i światłocień. W ten sposób wytwarzał się nastrój syntetyczny, jedyny w swoim rodzaju, wspaniały teatr wewnętrzny, nie wymagający niczego z zewnątrz: ani wrażeń optycznych, ani rozmowy, ani żadnych przeżyć czy wypadków. (…) Siedzieli milczący, a przecież w każdym z nich odgrywał swe misterium ów arcy-przepyszny, skondensowany teatr życia. Ale był to teatr bez słów, a wrażeń, jakie dawał, też w żadne słowa ująć by się nie dało. Dlatego milczeli.
Mimo wszystko nie dajmy się oszukać Kisielowi. To jest powieść, którą z przyjemnością czytano w odcinkach przy obiedzie, ale jest to też powieść o bardzo poważnych sprawach. O człowieczeństwie, o godności, o tożsamości, które nie są wcale tak oczywiste, jakby się mogło zdawać.
No Comments
Comments are closed.